"Houston, mamy problem" - inflacja nam odleciała

Wzrost inflacji w marcu był "jak w banku" z powodu gospodarczych skutków wojny w Ukrainie, przeceny złotego, szybujących cen surowców i żywności. Ale wynik aż 10,9 proc. to wręcz inflacyjny odlot, który sprawia, że należałoby podjąć trudne decyzje zarówno w polityce monetarnej, jak i gospodarczej. Bo próby gaszenia wzrostu cen przez radykalne podwyżki stóp procentowych z równoczesnym - ze względów politycznych - pompowaniem konsumpcji mogą być mało skuteczne i doprowadzić do problemów.

Lutową przerwę w pochodzie inflacji, kiedy spadła - rok do roku - do poziomu 8,5 proc., będziemy wspominać z łezką w oku, choć i ten poziom był już koszmarnie wysoki. W marcu, po raz pierwszy od początku tego wieku, zobaczyliśmy dwucyfrowy wzrost cen, co ma niebagatelne znaczenie psychologiczne, szczególnie dla tej części społeczeństwa, która pamięta trudne pod względem inflacyjnym lata 90. zeszłego wieku, nie mówiąc już o hiperinflacji na przełomie lat 80. i 90. 

Na pierwszy rzut oka przyczyn tak szokującego wzrostu cen można szukać w skutkach gospodarczych wojny w Ukrainie, ale i bez tego tragicznego wydarzenia mielibyśmy potężne problemy z drożyzną, ponieważ podatny grunt pod wzrost cen przygotowywany był od dwóch-trzech lat za sprawą polityki monetarnej stawiającej na jak najtańszy kredyt oraz gigantycznych transferów socjalnych, dzięki którym skutecznie buduje się polityczne poparcie. Teraz, kiedy doszło do tego silne osłabienie złotego, panika na rynku ropy naftowej i gazu, a także żywnościowa drożyzna, okazało się, że jesteśmy dość bezbronni wobec hydry inflacji.

Reklama

Szeroko reklamowane tarcze antyinflacyjne tak naprawdę okazały się wystarczającym hamulcem jedynie na jeden miesiąc (luty), a w marcu inflacja nam już odleciała. Oczywiście, gdyby nie obniżki z tarczy np. VAT na paliwa, to na stacjach byłoby jeszcze drożej, a dziś zapewne mielibyśmy wyższy wskaźnik niż 10,9 proc. Jednak w tej całej kosztownej dla budżetu operacji antyinflacyjnej, poza efektem propagandowym, liczyć się powinien przede wszystkim długoterminowy efekt. A tego nie ma. Co więcej, obniżka podatków na żywność czy paliwa jest dla rządzących swoistą pułapką, ponieważ łatwo się obniża podatki, ale trudno podnosi, nawet jeśli jest to jedynie przywrócenie ich wyjściowych stawek. Zapewne stąd też ostatnie zapewnienia, że tarcze zostaną przedłużone.

W odczuciu społecznym - w uproszczeniu - coś jest albo tanie, albo drogie. I konsumenci bardzo łatwo przyzwyczajają się do niższych cen, nawet teoretycznie przejściowych. I chcą, aby najlepiej zostały z nimi na zawsze. Bo kto nie chciałby zatankować znowu benzyny 95 za 5,20 zł jak na początku lutego? Wprowadzenie tarcz antyinflacyjnych jest niestety obosieczną bronią, ponieważ z założenia obniżki podatków są przejściowe, a ich podwyżce towarzyszyć będzie kolejny impuls inflacyjny. Nie mówiąc już o osłonach socjalnych dla najmniej zamożnych, które też liczone są w grubych miliardach i można założyć, że zostaną natychmiast wydane. Bo przecież trudno oczekiwać, aby ktoś, komu umownie brakuje "do pierwszego" będzie coś chciał odłożyć, bo w efekcie może siedzieć przy świeczce i jeść chleb bez masła.

Polityka gigantycznych transferów socjalnych, na czele z programem 500 plus oraz ekstraświadczeniami dla emerytów (mylnie nazywanymi 13. i 14. emeryturą, bo z wypracowanymi w systemie emeryturami nie mają nic wspólnego, poza hasłem), połączone z podejmowanymi ad hoc kosztownymi działaniami osłonowymi dla najubożnych (np. z powodu drożejącego prądu), to bardzo prosty sposób z jednej strony na pompowanie konsumpcji napędzającej wzrost PKB, a z drugiej - zapewnienie sobie poparcia społecznego wśród obdarowanych z publicznych pieniędzy. Oczywiście, ważną zaletą jest ograniczanie skali ubóstwa, np. wśród dzieci, ale z punktu widzenia roztropnej polityki gospodarczej państwa nie da się w nieskończoność rozbudowywać transferów socjalnych, bo po drugiej stronie trzeba mieć z czego je finansować. I tutaj zaczynają się schody, bo owszem można wszystko robić na kredyt i coraz bardziej zadłużać państwo, ale najlepiej mieć na to wpływy z podatków.

Wracając do inflacji, to również bardzo skuteczny sposób na poprawienie dochodów państwa, bo od drożejących towarów i usług pobierane są większe nominalnie podatki. Stąd powiedzenie, że rząd cieszy się z inflacji. Tyle, że zapewne nie z dwucyfrowej, jak jest już u nas, szczególnie, że próbując ją zahamować sam pozbył się części wpływów podatkowych, obniżając stawki VAT i akcyzy. 

Można by przyjąć, że jeśli ekstradochody inflacyjne państwa byłyby przekazywane na ochronę najuboższych, to jest to rodzaj sprawiedliwości społecznej. Ale jeśli mamy sytuację, w której będziemy i powszechnie obniżać podatki, i równolegle kosztownie wspierać grupy społeczne potrzebujące osłony socjalnej, to kasa państwa wcześniej czy później zacznie świecić pustkami. Poza tym zatykanie jej długiem nie jest już takie łatwe, jak w poprzednich latach, ponieważ pogorszyła się sytuacja na rynkach finansowych i rentowności obligacji poszły drastycznie w górę, czyli mówiąc wprost: trzeba płacić więcej inwestorom. 

Lata życia na tani kredyt, a warto przypomnieć że i Polsce udawało się nawet sprzedawać obligacje z ujemną rentownością, definitywnie się skończyły. Rentowności naszych obligacji dziesięcioletnich doszły już do 5,22 proc., podczas gdy dwanaście miesięcy temu było to zaledwie 1,57 proc. To nawet nie jest wielka różnica, to jest przepaść, która będzie nas słono kosztować, tym bardziej, że od lat dług nominalnie puchnie. A fakt, że część jest wypychana poza kontrolę parlamentarną niczego nie zmienia, poza kwestiami statystycznymi. 

To wszystko są zobowiązania, które nawet jeśli rząd nie będzie chciał fizycznie spłacać, tylko rolować w nieskończoność, to trzeba będzie je w terminie obsłużyć, bo z odsetek nikt nie zrezygnuje. W wyniku wojny w Ukrainie widać odpływ z Polski zagranicznego kapitału, który stara się szukać bardziej bezpiecznych przystani, stąd tak silna wyprzedaż obligacji, która pociąga za sobą złotego, bo uzyskane złotówki inwestorzy potrzebują przecież wymienić na dolary czy euro, aby przerzucić na inne rynki. A przed nami dopiero rok wyborczy 2023, który tradycyjnie sprzyja politycznemu rozdawnictwu pieniędzy pod dowolnym szyldem, aby tylko zapewnić sobie poparcie przy urnach. Utrzymanie dotychczasowych transferów socjalnych na niezmienionym poziomie i wprowadzenie kolejnych będzie miało też bardzo poważny skutek uboczny: uderzy w skuteczność polityki monetarnej.

Podwyżki stóp procentowych na skalę jakiej doświadczają kredytobiorcy od jesieni 2021 roku są szokiem, ponieważ wcześniej przez lata przyzwyczaili się do bardzo taniego kredytu, a w okresie covidowym nawet do ultrataniego, bo główna stopa została ścięta do zaledwie 0,1 proc. Dziś to już 3,5 proc. i nic nie wskazuje, że pochód stóp się zatrzyma - tym bardziej po inflacyjnych wieściach za marzec. 

Tym samym kolejne podwyżki wydają się - nomen omen - jak w banku. A wyższe stopy to nie tylko droższe raty kredytów udzielonych konsumentom, ale także czynnik poważnie spowalniający aktywność gospodarczą, czego efekt zobaczymy w PKB. 

Nie brakuje głosów, że stopy powinny rosnąć bardziej radykalnie niż dotychczas, tylko że może mieć to bardzo poważne konsekwencje: pogorszenie portfela kredytowego banków i obniżenie tempa wzrostu gospodarczego. Podnosząc stopy, nie wolno wylać dziecka z kąpielą, bo jeśli wpadniemy w stagnację gospodarczą, nie mówiąc o recesji, to na lata zafundujemy sobie życie w biedzie. Jednak skoro inflacja doszła już do poziomu dwucyfrowego, to może skłaniać do bardzo jastrzębiej polityki pieniężnej. 

Sęk w tym, że gwałtownie drożejący kredyt nie będzie miał tak silnego antyinflacyjnego efektu, jeśli z drugiej strony do gospodarki będą wlewać się strumienie transferów socjalnych, które podgrzewają inflację. Właśnie taki brak spójności polityk jest bardzo groźny. Nie można ostro przykręcać śruby kredytowej z jednej strony, a z drugiej coraz hojniej rozdawać pieniądze z państwowej kasy. 

Z prowadzenia takiej niespójnej polityki cieszyć się będzie hydra inflacji, bo co prawda będzie dociskana stopami, a i dokarmiana rosnącymi wydatkami konsumpcyjnymi. Wielkim przegranym tej sytuacji może okazać się PKB, który daleko nie zajedzie na stymulowaniu konsumpcji. A inwestorzy prywatni nie chcą zmagać się ze skutkami szybko rosnącej inflacji, bo trudno im stabilnie prowadzić biznesy, nie mówiąc już o zaspokajaniu żądań pracowników, którzy widząc dwucyfrową inflację, nasilają presję płacową. 

Dlatego warto by przemyśleć w Polsce politykę transferów socjalnych, zarówno bezpośrednich wypłat i pośrednich obniżek podatków, bo bez tego lekarstwo w postaci podwyżek stóp procentowych będzie nie dość, że nieprzyjemne, to jeszcze nie wywoła oczekiwanych skutków. Nadchodzący rok wyborczy nie będzie temu sprzyjać, co nie znaczy, że problemu nie ma. Dlatego trzeba głośno mówić: "Houston, mamy problem"...

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes zarządu Fundacji Przyjazny Kraj

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: inflacja | stopy procentowe | programy socjalne | inflacja w Polsce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »