Jak wojna w Ukrainie otworzyła nam oczy

Nie każdy czytał najbardziej znaną książkę Francisa Fukuyamy "Koniec historii i ostatni człowiek", ale wiele osób doszło do podobnych wniosków, co ten amerykański futurolog japońskiego pochodzenia.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Pomogli w tym liczni politycy, eksperci, publicyści i inni liderzy opinii, którzy przez ostatnie trzy dekady powtarzali, że czekają nas czasy bogacenia się i podnoszenia standardu życia, ponieważ liberalna demokracja rozlewa się na cały świat, nie tylko na kraje pozostające do niedawna za "żelazną kurtyną".

Z końcem zimnowojennego wyścigu zbrojeń miało zakończyć się siłowe rozwiązywanie sporów międzynarodowych. Wprawdzie rzeczywistość co rusz odbiegała od tych wyobrażeń, ale to nie przeszkadzało niektórym osobom w głoszeniu poglądów zbliżonych do Fukuyamy przez długie lata.

Reklama

Znaczna część polskiego społeczeństwa dawała im wiarę, bo po transformacji ustrojowej pojawiły się nowe realia życia społeczno-polityczno-gospodarczego. Faktycznie, wielu Polaków mogło bogacić się, nie zaprzątając głowy wizją wtargnięcia obcych wojsk czy nuklearnej apokalipsy.

Zmianie percepcji sprzyjała sytuacja międzynarodowa - Federacja Rosyjska od czasu do czasu prężyła muskuły, ale nie wydawała się tak groźna jak Związek Radziecki. Tego, że rosyjskie elity władzy, wykształcone jeszcze za czasów słusznie minionych i często pozostające pod ich wpływem, niekoniecznie pozbyły się imperialnego ducha wraz z rozpadem ZSRR, nie brano pod uwagę.

Eksplozje za miedzą

Rosyjska inwazja zbrojna na Ukrainę rozpoczęła się pod koniec lutego 2022 r., ale znacznie wcześniej Kreml prowadził agresję pod postacią wojny hybrydowej. Do zajęcia Krymu i jego późniejszej aneksji, a także rozpoczęcia walk w Donbasie doszło ponad osiem lat temu, w 2014 r., ale te wydarzenia nie za bardzo przemawiały do wyobraźni, mimo że z Warszawy do Paryża jest podobna odległość jak do Doniecka czy Symferopola.

Gdy w lutym 2022 r. rosyjskie pociski i bomby zaczęły spadać na Kijów i inne ukraińskie miasta, a rosyjskie czołgi i transportery opancerzone bezceremonialnie przekroczyły granice, wielu Polaków zostało tak jakby wybudzonych z głębokiego snu. Przyczyniły się do tego eksplozje w obwodzie lwowskim, który sąsiaduje z Podkarpaciem i Lubelszczyzną oraz ataki na ukraińskie cele położone nawet ok. 20 km od granicy z Rzeczpospolitą. Niektóre wybuchy słyszeli mieszkańcy przygranicznych miejscowości po polskiej stronie.

Jesteśmy świadkami konfliktu zbrojnego o skali niespotykanej w Europie od czasów drugiej wojny światowej. Długie lata względnej stabilności w naszej części Starego Kontynentu odeszły na razie w zapomnienie. Trudno powiedzieć jak bardzo rosyjska inwazja na Ukrainę zmieni myślenie polskich polityków, przedsiębiorców i reszty społeczeństwa, a także na ile będą to trwałe zmiany, ale można zaryzykować opinię, że sporo osób brutalnie wyrwała ze strefy komfortu.

Zostało zachwiane poczucie bezpieczeństwa w obszarze geopolitycznym, militarnym, społecznym, ekonomicznym i energetycznym. Zwykli ludzie zaczęli między sobą rozmawiać o ryzyku użycia bomby jądrowej. Przez ostatnie lata to był temat do rozmów dla wąskiej grupy ekspertów, a nie sąsiadów spotykających się przy windzie czy w kolejce do kasy.

Nowa autostrada czy nowe czołgi?

Zakup i utrzymywanie w gotowości bojowej samolotów i czołgów czy szkolenie żołnierzy zawodowych i ochotników, słono kosztuje. Środki na te cele pochodzą z budżetu państwa, który zasilany jest m.in. podatkami. W czasach pokoju wydatki na obronę narodową są traktowane jak zło konieczne. Gdy wybuch wojny jest nierealny, nie brakuje zwolenników odchudzania armii oraz rezygnacji z zakupu nowej broni i sprzętu wojskowego.

Zawsze jest długa lista ważniejszych potrzeb i bardziej pilnych celów - mówi się, że lepiej przeznaczyć pieniądze na ochronę zdrowia, inwestować w kształcenie dzieci i młodzieży, budować autostrady i drogi szybkiego ruchu czy inwestować w zakup nowoczesnego taboru kolejowego. W III RP w wielu kręgach panowało przekonanie, że skoro graniczymy z potężnym sąsiadem, dysponującym m.in. bronią atomową, nie powinniśmy inwestować w Wojsko Polskie, lecz skupić się na rozwijaniu zagranicznych sojuszy, tak by ktoś roztoczył nad nami parasol ochronny.

Co się bardziej opłaca?

Wydatki na modernizację wojska często postrzega się jako hamulec rozwoju gospodarczego i przeszkoda w finansowaniu wielu inwestycji. To oczywiście prawda, ale od razu warto zapytać, czy ewentualny konflikt zbrojny lub choćby groźba jego wybuchu, sprzyjają gospodarce.

To, co dzieje się za naszą południowo-wschodnią granicą od kilku lat, a w szczególności od paru miesięcy, pomaga udzielić odpowiedzi na pytanie, czy dążąc do pomnażania dobrobytu opłaca się rezygnować lub redukować wydatki na zbrojenia i do czego może, choć oczywiście wcale nie musi, to doprowadzić.

Na początku lipca 2022 r. bezpośrednie straty infrastrukturalne Ukrainy powstałe w wyniku trwającej od końca lutego rosyjskiej agresji przekroczyły 100 mld dolarów. - Ponad 1,2 tys. placówek edukacyjnych, ponad dwieście szpitali, tysiące kilometrów gazociągów, sieci wodociągowych i elektrycznych, dróg i linii kolejowych zostało zniszczonych lub uszkodzonych - powiedział ukraiński premier Denys Szmyhal. Do chwili obecnej bilans szkód powiększył się.

Bezpieczeństwo a rozwój gospodarczy

Po tym, gdy żołnierze dwóch sąsiadujących z nami krajów zaczęli na dobre ze sobą walczyć, powróciła świadomość, że bezpieczeństwo państwa ma więcej wspólnego z rozwojem gospodarczym niż to się na pierwszy rzut oka wydaje.

Każda wojna pociąga za sobą przerwanie współzależności gospodarczych, czasami mozolnie budowanych przez długie lata, prowadzi do niszczenia relacji handlowych i sprzyja wzrostowi inflacji. W trakcie konfliktów zbrojnych niszczona jest infrastruktura publiczna. Firmy tracą aktywa, a obywatele dobytek, ale przede wszystkim życie i zdrowie, co ciąży na rozwoju kraju długo po ustaniu walk.

Jeden z raportów przygotowanych niedawno na zlecenie rządu w Kijowie wskazuje, że w latach 2014-2020 Ukraina utraciła łącznie 20 proc. PKB, na co złożyły się straty wynikające z zajęcia części terytorium, zmniejszenia eksportu i ograniczenia inwestycji. Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji w lutym 2022 r. obracane w proch są duże fabryki i małe przedsiębiorstwa będące do niedawna źródłem utrzymania tysięcy ludzi.

Właściciele biznesów stają w obliczu bankructwa w związku z utratą pomieszczeń i wyposażenia oraz braku możliwości zapewnienia dostaw niezbędnych do wykonywania rutynowej działalności. Grunty rolne są dewastowane, zresztą nie zawsze da się dokonać zasiewów, bo czasami nie ma czym i nie zawsze jest kim.

Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny

Historia uczy, że słabsze kraje mogą być podbijane militarnie lub uzależniane ekonomicznie przez te dysponujące większym potencjałem wojskowym czy gospodarczym. Wojna stanowi integralną część polityki. Bywa, że armia staje się przedłużonym ramieniem polityki zagranicznej państwa.

Pod wpływem wojny trwającej za naszą południowo-wschodnią granicą widać pewną przemianę w podejściu do szeroko rozumianego bezpieczeństwa. W rozwijaniu potencjału obronnego nie zawsze chodzi o to, by wygrać z każdym - często celem jest zniechęcenie potencjalnego agresora do ataku, tak by miał świadomość, że cena wywołania wojny byłaby wysoka, a jej skutki niepewne. Zaryzykuję opinię, że koszty odstraszania są niższe od kosztów obrony i odbudowy oraz skutków zawarcia wymuszonego pokoju, który może wiązać się z dominacją polityczną i ekonomiczną.


Nasze szkolnictwo, szpitalnictwo czy infrastruktura z pewnością są niedoinwestowane i wymagają sporych nakładów finansowych, ale kolejna rosyjska agresja unaocznia, że czasy pokoju nie są dane na zawsze i może znaleźć się ktoś, kto zechce przejąć lub zniszczyć polskie szkoły, szpitale czy drogi. Tysiące Ukraińców wie, że w trzeciej dekadzie XXI wieku ryzyko utraty domu, samochodu czy siedziby firmy z powodu ostrzału artyleryjskiego nie jest abstrakcyjne. Warto szukać sposobów łączenia rozwoju gospodarczego ze wzmacnianiem bezpieczeństwa i zdolności obronnych zamiast przeciwstawiać je sobie.

Między współpracą a uzależnieniem

Agresja na Ukrainę doprowadziła do rewizji podejścia wielu krajów w zakresie współpracy energetycznej z Rosją, która jest największym eksporterem gazu ziemnego na świecie, drugim co do wielkości sprzedawcą ropy naftowej, a pod względem eksportu węgla znajduje się na trzecim miejscu. Nie wiadomo, czy to zmiana nieodwracalna, ale wydaje się, że póki co Rosjanie stracili status wiarygodnego i przewidywalnego partnera handlowego.

Po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę podkopane zostało przekonanie o pożytecznej roli wolnego rynku w osłabianiu reżimów autorytarnych, a za taki od dłuższego czasu uznaje się Putinowską Rosję. Przez ostatnie lata część wpływów ze sprzedaży surowców Kreml przeznaczał na dozbrajanie armii czy powiększanie rezerw walutowych i złota, zapewne po to, by po wprowadzeniu kolejnych sankcji czy załamaniu na rynkach surowcowych nie doszło do najczarniejszego scenariusza, który mógłby skutkować wyjściem na ulicę tłumów żądających obalenia nieudolnej, w ich ocenie, władzy.

Wzrosła świadomość uzależnienia od importu rosyjskich surowców energetycznych i braku odpowiedniej infrastruktury umożliwiającej szybką dywersyfikację dostaw. W mediach szeroko dyskutowane są konsekwencje braku suwerenności energetycznej. Część państw nie jest w stanie zrezygnować z rosyjskiej ropy i gazu w bieżącym i przyszłym roku w obawie przed horrendalnym wzrostem cen energii, który poturbowałby liczne gałęzie gospodarki.

Obawy o to, że poziom zależności od dostaw surowców z Rosji jest niebezpiecznie wysoki, pojawiały się od dawna, zresztą były ku temu pewne podstawy w wypowiedziach najważniejszych rosyjskich polityków i decyzjach Gazpromu, ale opinie, że może dojść do dramatycznego w skutkach szantażu energetycznego pozostawały na marginesie debaty publicznej. Dziś jest inaczej.

Kto popiera Putina?

Nawet z niezależnych badań opinii publicznej (Centrum Lewady) wynika, że większość Rosjan popiera interwencję zbrojną w Ukrainie. Tłumaczenie tego zjawiska podatnością na propagandę rządową to spłycanie tematu.

Wielu z nich doskonale pamięta lata 70., 80. i 90. XX wieku - najpierw, jak się wydawało, równorzędnej walki Związku Radzieckiego z USA o prymat nad światem, a następnie upokorzenia z powodu utraty olbrzymiej części terytorium i rozpadu bloku wschodniego - rozległego obszaru, który przez kilkadziesiąt lat pozostawał pod kuratelą Moskwy.

Zimnym prysznicem dla polityków i obserwatorów życia publicznego jest postawa części rosyjskich elit. Dmitrija Miedwiediewa jako głowę państwa (był prezydentem Federacji Rosyjskiej w latach 2008-2012, tj. po zakończeniu drugiej kadencji Władimira Putina) witano z nadzieją na pchnięcie kraju na tory nowoczesności i wzmocnienie relacji handlowych. Szybko okazało się to mrzonką, a od kilku miesięcy jego publiczne wypowiedzi i wpisy w mediach społecznościowych są chyba znacznie bardziej ekstremalne niż wystąpienia prezydenta Władimira Putina - niegdysiejszy "technokrata" okazał się jastrzębiem wojny.

Wśród rosyjskiego establishmentu nie brakuje podobnych postaw. Nie brakuje ich również wśród obywateli nienależących do aparatu władzy, którzy przez ostatnie lata często odwiedzali różne kraje UE, ale żadnego z państw leżących na zachód od Rosji - no, może poza Białorusią - nie darzą sympatią. Wystarczy odwiedzić profile Rosjan na Facebooku, Twitterze czy Telegramie, gdzie nie kryją się ze swoimi poglądami. To sugeruje, by nie pokładać zbyt wielkiej wiary w to, że napięcie na linii Rosja-Zachód zniknie, gdy zakończy się epoka Władimira Putina.

Mariusz Tomczak

Dziennikarz, politolog specjalizujący się w zagadnieniach europejskich

Zobacz także:

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: wojna w Ukrainie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »