Nowy Frankenstein: Chiny

Ta kwestia nie budzi już kontrowersji: dwoma największymi organizmami gospodarczymi na globie są USA i Chiny. Przedmiotem kontrowersji, sporów, a nawet zagrożeń jest natomiast kwestia, jak te dwa giganty się pomiędzy sobą ułożą.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Opinie na ten temat bywają różne, ale rzadko zdarzają się tak autorytatywne, jak ta. Clyde Prestowitz (ur. 1941) to znany ekonomista, autor wielu książek, przez pewien czas pracujący w centralnej administracji, a od lat prezes Instytutu Strategii Gospodarczej, który sam założył. Na całej tej długiej drodze specjalizował się w relacjach z Azją, głównie Japonią i Chinami. Teraz postanowił podsumować tę wiedzę w tomie The World Upside Down (Świat wywrócony do góry nogami), w której skoncentrował się, jak mówi podtytuł, na "walce o globalne przywództwo między Ameryką a Chinami".

Reklama

Warto przyjrzeć się tej relacji uważnie, bo to nie tylko kopalnia wiedzy (często z  pierwszej ręki, Prestowitz brał np. udział w  pierwszej amerykańskiej misji gospodarczej do Chin w 1982 r. i był wtedy - jak pisze - niezmiernie zaskoczony ich zacofaniem), ale też miarodajne źródło na temat tego, co myślą dzisiaj Amerykanie o Chińczykach i jak postrzegają przyszłość w relacjach z nimi.

Otwarcie

Jeśli chodzi o początek tych relacji, nie ma, bo nie może być niespodzianek: to prezydent Richard Nixon i jego doradca ds. bezpieczeństwa, a potem szef dyplomacji Henry Kissinger doprowadzili w początkach lat 70. do odwilży z - ortodoksyjnie komunistycznymi wtedy - Chinami, w jednym oczywistym celu: wspólnie przeciwstawić się ZSRR.

Prestowitz, w przeciwieństwie do wspomnień i prac Kissingera nie eksponuje jednak faktu, że również Chińczycy doszli wtedy do podobnego wniosku. Wspomina natomiast wywiad prezydenta Nixona już po aferze Watergate i odejściu ze stanowiska, gdy publicznie zastanawiał się, czy przypadkiem nie przyczynił się do "przebudzenia nowego Frankensteina".

Naturalnie, kiedy prowadzący ten wywiad William Safire ujawnił ten wywiad w roku 2000 (Nixon zmarł w 1994 r.) były już inne czasy, kiedy zaczynały się pojawiać wątpliwości, potem stale narastające, czy "gra na Chiny" nie jest przypadkiem błędna i ryzykowna. A Prestowitz teraz, z dzisiejszej perspektywy stwierdza: "Nixon zgodził się na to, by Chiny były bogate, silne i żeby współdecydowały o świecie".

W pierwszym okresie, po wzajemnym otwarciu była jednak bardziej euforia, niż jakiekolwiek wątpliwości. A jej szczyt przypadł na przełom lat 70. i 80. gdy najpierw Zbigniew Brzeziński "wezwał do zagrania chińską kartą przeciwko Moskwie". Doprowadziło to w połowie grudnia 1978 r. do normalizacji stosunków z Chinami (dotychczasowego sojusznika, czyli Tajwan, powiadomiono w ostatniej chwili), a potem było w całej rozciągłości kontynuowane przez administrację Ronalda Reagana w krucjacie przeciwko "imperium zła", czyli ZSRR.

Wtedy w Waszyngtonie zapadły decyzje, by wspierać Chiny gospodarczo, naukowo, a nawet militarnie. Pierwszego większego kredytu, opiewającego na 2 mld dolarów na projekty hydroenergetyczne udzielono w 1979 r. podczas wizyty wiceprezydenta Waltera Mondale’a. Potem szybko przyznano Chinom, mimo że nie spełniały warunków, przywileje w handlu, a jego obroty rosły od 5 mln (sic!) dolarów w 1972 r. do 500 mln w 1978 i pierwszego miliarda już w  rok później.

W 1982 r. udał się do Chin sekretarz ds. handlu Malcolm Baldridge (a wraz z nim Prestowitz) z pierwszą tego typu misją do ChRL. W jej wyniku najpierw Citibank, a potem General Motors (słynne Jeepy) i wreszcie w 1987 r. Kentucky Fried Chicken trafiły do Chin. Co więcej, zaczęły też iść na rynek chiński amerykańskie technologie (pod koniec lat 80. już za 6 mld dolarów), a nawet sprzęt wojskowy i podwójnego zastosowania, bowiem - jak podkreśla autor - trzymano się starej zasady, zgodnie z którą "wiara w Boga jest mniej realna niż wiara w zysk".

Zaangażowanie

Progiem w zahamowaniu notowanych tendencji mogłyby być burzliwe i krwawe wydarzenia na placu Tiananmen w Pekinie. Ale nie były. A to dlatego, że ówczesny prezydent George H. W. Bush senior był kiedyś - w latach 1974/5 - pierwszym w ogóle wysłannikiem i stałym przedstawicielem w Pekinie i zachował z tego okresu jak najlepsze wspomnienia. To on postanowił tuż po 4 czerwca 1989 wysłać z tajną misją swego wysłannika Bernta Scowcrofta (niedawno stenogramy z tej wizyty w USA opublikowano; można je znaleźć tutaj, o czym jednak Prestowitz nie wspomina). Podkreśla natomiast, że obietnica wówczas poczyniona, zgodnie z którą Bush obiecał "zrobić wszystko, by nasza łódź za bardzo się nie rozkołysała", była niczym innym, jak "poważnym błędem". Tym bardziej, że "Stany Zjednoczone nic już wówczas od Chin nie potrzebowały... nie było potrzeby dalej grać chińską kartą".

Inaczej, jak się okazało, uznała administracja Williama (Billa) Clintona. W odpowiedzi na niebywale zręczną i dalekowzroczną zagrywkę Deng Xiaopinga z początków 1992 r., by w reakcji na rozpad ZSRR zerwać z reformami realnego socjalizmu i wprowadzić Chiny na rynki światowe (czego Prestowitz, skoncentrowany wyłącznie na stronie amerykańskiej prawie nie notuje), postawiła na inną kartę, czyli "całkowicie podporządkowała się dwudziestowiecznej świeckiej wersji starego marzenia misjonarzy, by nawrócić Chiny na prawdziwą wiarę".

W odpowiedzi na sygnały z rynku, ale też z kręgów administracji, co Prestowitz pieczołowicie dokumentuje, Amerykanie postanowili grać kartą praw człowieka i zainicjowali nową strategię, zaangażowania, polegającą na założeniu, że im więcej w Chinach i w Chiny zainwestują, tym bardziej się one zliberalizują, a nawet "upodobnią się do nas".  To był też zarazem punkt wyjścia do umożliwienia im wejścia im do Światowej Organizacji Handlu (WTO) z końcem 2001 roku.

Co prezydent Clinton osobiście uzasadniał na łamach "New York Times": "Poprzez wejście do WTO Chiny nie tylko zgodziły się importować więcej naszych towarów. Zgodziły się one też na import jednej z najbardziej cenionych w naszej demokracji wartości, jaką jest wolność handlu. Czym bardziej Chiny zliberalizują swoją gospodarkę, tym bardziej wyzwolą potencjał swoich ludzi...".

Patrząc z dzisiejszej perspektywy autor, który do tej pory, jak samokrytycznie przyznaje, też się w tym, tzn. wspieraniu Chin udzielał, nie zostawia na tamtej decyzji suchej nitki i pisze: "Z chwilą przystąpienia do WTO (nasze) założenia szybko okazały się błędne". Zamiast zyskać na handlu z Chinami, jak przepowiadano (autor daje tu wiele cytatów i danych), to USA szybko zaczęły notować ujemne saldo w handlu z azjatyckim kolosem. Już w  2004 r. roczny deficyt w tym bilateralnym handlu po stronie amerykańskiej wyniósł 160 mld dolarów, a potem sukcesywnie rósł aż do poziomu ponad 400 mld dolarów w 2018 r. (dodajmy siebie, że na koniec 2020 r. wyniósł 310,2 mld, a na koniec sierpnia br. 218,9 mld dolarów; pandemia i wojna handlowa tendencji tych raczej nie zahamowały.

Rywalizacja

Właśnie handel, ale też straty wynikające z podróbek i słabego przestrzegania przez Chiny praw własności, co autor dość dobrze dokumentuje, sprawiły, że po ostrzeżeniach ze strony środowiska analityczno-wywiadowczego (słynna książka Michaela Pillsbury’ego "The Hundred-Year Marathon" z 2015, a następnie akademickiego studium o głośnej "pułapce Tukidydesa na Harvardzie), prezydent Donald Trump postanowił wreszcie po raz kolejny zmienić strategię wobec Chin, tym razem na "strategiczną rywalizację".

Prestowitz, co ciekawe, przesadnie roli Trumpa nie eksponuje. Stawia natomiast wręcz heretyckie wobec neoliberalnej, prorynkowej mantry tezy. Pisze bowiem, że "wolny rynek to dżungla. Potrzebny jest rząd, by ustalił i pilnował zasad tego, co uznajemy za wolny rynek". Ponadto, już bezpośrednio w kontekście rosnącej rywalizacji z  Chinami, dodaje: "neoklasyczna doktryna wolnego rynku oraz globalizacji jest wielce wadliwa (badly flawed) i jest jednym z najważniejszych czynników stojących za rosnącymi nierównościami dochodowymi oraz narastającym populizmem".

Dlatego na koniec tomu autor proponuje "plan dla Chin" oraz "plan dla Ameryki", które w istocie - jak cały ten tom - są skoncentrowane na USA i skierowane do tamtejszego odbiorcy. "Plan dla Chin", to po prostu szereg zaleceń, jak sobie z nimi radzić, w tym przede wszystkim wprowadzenie zasad wzajemności w handlu i biznesie (z racji udowodnionych ograniczeń dostępu do chińskiego rynku), czy odejście od łańcuchów dostaw, które tak bardzo uzależniły amerykański rynek od chińskich dostawców.

Niezależnie autor zaleca też ograniczenie wpływów ChRL na terenie WTO, zmniejszenie środków dla tych firm i korporacji, które robią interesy na terenie Chin, a nawet ograniczenie wymiany, w tym studentów oraz prawdziwe, a nie tylko werbalne, przestrzeganie praw człowieka we wzajemnych kontaktach.

Natomiast "plan dla Ameryki" to nic innego, jak propozycja amerykańskiego "wielkiego renesansu" (w odpowiedzi na zapowiadany w Pekinie chiński renesans), a w jego ramach wielkie inwestycje infrastrukturalne, przenoszenie z powrotem produkcji na teren USA (z obecnych 11 do minimum 16 proc. PKB, "bo w 1975 r. było to 21 proc."), tworzenie nowych miejsc pracy, zwiększanie oszczędności itd.

A wszystko to dlatego, że: "Jedyną rzeczą, którą Ameryka może dzisiaj zrobić, jest uznanie niebywałej głębi, rozmachu i siły wyzwania stawianego przez Pekin, które zmusza nas do zmiany polityki, struktur, koordynacji i sojuszy po to, by być przygotowanym na wszystko, co może się jeszcze zdarzyć’.

Złość

Na koniec autor daje upust swojej frustracji. Ona też jest znacząca, bowiem reprezentuje przecież cały nurt obecnego amerykańskiego myślenia o Chinach. Prestowitz wcale nie jest w swych poglądach odosobniony. Toteż niemal na pewno znajdzie w USA wiele osób, które zgodzą się z takimi oto jego konkluzjami: "Zimna wojna z ZSRR to była tylko rozgrzewka w stosunku do prawdziwej rozgrywki, która właśnie nadchodzi". W stosunku do Chin "musimy poszukać większej jedności pomiędzy sobą i z naszymi przyjaciółmi za granicą".

A na sam koniec, w formie wyimaginowanego, wymyślonego przez siebie orędzia prezydenta Stanów Zjednoczonych Clyde Prestowitz powiada: "Chiny w ogóle nie działają zgodnie z naszymi przewidywaniami z lat 1990... mają długą historię jako Państwo Środka. Były nie tylko największą i najbardziej rozwiniętą gospodarką na świecie, ale też jego państwem najsilniejszym z imperialnym centrum, które domagało się trybutu od otaczających je wasalnych państw".

Powrót do takiego stanu rzeczy, jakże widoczny w  obecnych planach prezydenta Xi Jinpinga, jest dla oburzonych (i oszukanych) Amerykanów absolutnie nie do przyjęcia. Dlatego, jak autor tej pracy, są zagniewani, szukają sprawiedliwości, jeśli nie rewanżu. Dostrzegli w Chinach nowego Frankensteina. Nie jest to oczywiście stan emocjonalny, który dobrze wróży. Kto poskromi wojownicze nastroje, jeśli i po drugiej stronie uruchomiono "wilczą dyplomację"?

Wszystko wskazuje na to, że czeka nas niezły roller-coaster.

Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

***

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: Chiny | USA | wojna handlowa | PKB
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »