Tomasz Prusek: Hojne socjalnie państwo dostanie słony rachunek

Gigantyczne transfery socjalne w kilku latach najlepszej koniunktury spowodowały, że państwo wystrzelało się z amunicji, która tak naprawdę przydałaby teraz w walce z zapaścią gospodarki. Czarny scenariusz na trudne czasy ekonomiści rysowali już podczas Europejskiego Kongresu Finansowego w tłustym 2019 roku, choć nikomu wówczas nie śniła się katastrofalna pandemia.

4 czerwca 2019 r. Transformacja liczy już trzy dekady i Polska - z nieprzerwanym wzrostem gospodarczym - jest stawiana za wzór gospodarczego sukcesu. Przed debatą ekonomistów podczas Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie z udziałem Dariusza Filara, Mateusza Szczurka, Ludwika Koteckiego, Janusza Jankowiaka i Rafał Beneckiego padają optymistyczne prognozy: wzrost gospodarczy w 2020 r. osiągnie 3,5 proc., średnie płace w kolejnych latach będą rosły w tempie 6 proc., a stopa bezrobocia - już wówczas bliska naturalnej - pozostanie bez zmian. Budżet ma szanse się spinać, bo planowane są dodatkowe miliardy z uszczelnienia VAT, opłaty przekształceniowej OFE czy zniesienia 30-krotności ZUS.

Reklama

Prawdziwym testem dla polskiej gospodarki i kondycji budżetu, swoistym "rokiem prawdy", ma być dopiero 2021, kiedy nie będzie już tylu jednorazowych dochodów jak w 2020, czyli "one off-ów" zmniejszających w praktyce potrzeby pożyczkowe państwa. Nad państwem wiszą gigantyczne zobowiązania socjalne: rozszerzany właśnie program 500+ na pierwsze dziecko i ekstra emerytury. Te świadczenia obciążające kasę państwa są powszechne, bo wypłacane bez kryterium dochodowego czy wysokości emerytury. Samo utrzymanie programu 500+ kosztuje rocznie ok. 40 mld zł, a wypłata 13. emerytury - ok. 12 mld zł. Od początku funkcjonowania 500+ (kwiecień 2016) do listopada zeszłego roku wydano na ten cel ponad 92 mld zł. Program - przedstawiany jako demograficzny - okazał się socjalnym. Wypłata ekstra emerytury, nazywana potocznie "jarkowym", uzasadniana jest solidarnością międzypokoleniową. Takie mamy hojne programy socjalne, na które trzeba znaleźć finansowanie także podczas kryzysu, gdy rozpaczliwie poszukiwane są środki na ratowanie przedsiębiorstw oraz miejsc pracy.

Nadciągnął "czarny łabędź"

Nikt jeszcze w czerwcu 2019 nie mógł wiedzieć, że za kilka miesięcy na targu w chińskim Wuhan ktoś zarazi się tajemniczym wirusem i rozpocznie się katastrofalna pandemia, która w kilka miesięcy rozleje się na cały świat, wywracając do góry nogami wszystkie prognozy gospodarcze. I wpędzi w tarapaty polską gospodarkę.  Pandemia to "czarny łabędź"- takim mianem Nassim Nicholas Taleb określił zdarzenia nieprzewidywalne, które spadają nagle i wywierają ogromny wpływ na nasze życie. Wcześniej takimi "czarnymi łabędziami" były ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. czy upadek Lehman Brothers i kryzys finansowy w 2008 r.

Mimo to w wypowiedziach ekonomistów na EKF wyczuwalny był bardzo duży niepokój dotyczący kierunku, w jaki zmierzała polska gospodarka. Ostrzeżenia dla rządzących padały jedne po drugich. Dlatego dziś warto je przypomnieć, bo są jak litania kassandrycznych przepowiedni, których wówczas nikt nie chciał wysłuchać, a teraz właśnie się spełniają.

Profesor Dariusz Filar, b. członek Rady Polityki Pieniężnej ostrzegał, że poruszamy się po bardzo delikatnej granicy, bo przez trzy lata dołożyliśmy 110 mld zł długu i przekroczyliśmy okrągły bilion. Zatem bezwględny ciężar długu nam urósł. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że takie ostrzeżenie jest przez innych ekonomistów osłabiane twierdzeniem, że przecież można się bezpiecznie zadłużać, jeśli towarzyszy temu wzrost gospodarczy - wszak relacja długu do PKB dzięki temu pozostaje na kontrolowanym poziomie. To częściowo prawda - obecnie ta relacja jest na poziomie 44 proc. i nawet spadła w ostatnich latach. Jest jednak jedno poważne "ale": w wypadku spadku PKB taka argumentacja nie działa, bo dług nominalnie pozostanie wysoki, a będzie odnoszony do niższego PKB, więc wspomniany wskaźnik pójdzie w górę.

Mateusza Szczurka, b. ministra finansów w rządzie PO-PSL, niepokoiło coś innego: dysproporcja między strukturą wydatków i dochodów budżetu. Chodzi o to, że te pierwsze są sztywne, w tym transfery socjalne, a te drugie zmienne, bo opierają się także na jednorazowych pozycjach (one-off), które znikną jak kamfora przy spowolnieniu gospodarczym. Wtórował mu Ludwik Kotecki, b. wiceminister finansów i pełnomocnik ds. wprowadzenia euro w Polsce, który ostrzegał, że "one- off-y" znikną po 2020 roku. Dziś możemy już założyć, że w tym roku nie będzie nie tylko "one-offów", na których zamierzał się utuczyć budżet, ale także nawet planowanych wpływów z podatków VAT, CIT i PIT, bo mamy gospodarczy lockdown: aktywność w usługach zamarła, część firm przemysłowych przerwała produkcję, pracownicy tracą pracę, a konsumenci nie wydają tyle ile wcześniej, bo siedzą w domach i trzymają gotówkę na "czarną godzinę".

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Sypanie groszem nie wtedy, gdy trzeba

Szczególnie jeden element polityki gospodarczej wzbudzał ogromne zaniepokojenie ekonomistów: nieproporcjonalnie wysoki impuls fiskalny dla gospodarki, który standardowo jest uznawany za narzędzie podtrzymania koniunktury w trudnych czasach, a nie prosperity, jak to działo się w Polsce. Padły konkretne liczby: w Niemczech impuls fiskalny wynosił 0,2 proc., w strefie euro - 0,4 proc., a tymczasem w naszym kraju było to aż 1,6 proc. Jaki cel przyświecał takiej polityce? Przedłużenie boomu prywatnej konsumpcji, która wspierana impulsem fiskalnym stała się silnikiem wzrostu gospodarki, bo inwestycje, szczególnie prywatne, kulały.

Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu zastanawiał się, po co impuls fiskalny blisko 2 proc. PKB przy wzroście gospodarki 5 proc., skoro takie działanie powinno być antycykliczne - taką politykę powinno się stosować wówczas, gdy gospodarka słabnie, a nie pędzi. Profesor Filar mówił, że może przyjść silny impuls negatywny koniunktury z rynków globalnych, który - przy wykorzystaniu już stymulacji fiskalnej - może doprowadzić do tąpnięcia gospodarki. Ludwik Kotecki, bez owijania w bawełnę ocenił, że to "impuls wyborczy", a nie fiskalny (byliśmy wówczas przed wyborami parlamentarnymi 2019 i prezydenckimi 2020), a po jego wyczerpaniu może się skończyć to wszystko albo podniesieniem podatków, albo zniesieniem reguły wydatkowej (gorset wydatków państwa pomagający stabilizować finanse publiczne).

Pobierz darmowy program do rozliczeń PIT 2019

Dokąd po kasę w kryzysie?

Poglądy ekonomistów zaprezentowane w czerwcu 2019 zyskują na aktualności już po doświadczeniach miesiąca walki ze skutkami gospodarczej zapaści wywołanej koronawirusem. Widać, że możliwości finansowe państwa, tak hojnie wydającego pieniądze na transfery socjalne, są ograniczone, dopiero co przyjęty budżet będzie nowelizowany, a rząd najprawdopodobniej zostanie zmuszony na dużą skalę sięgnąć po dług. Pytanie tylko: do jakiego poziomu powyżej 44 proc. poszybuje relacja długu do PKB (granicą jest konstytucyjny limit 60 proc. ),  po jakiej cenie, i gdzie, pożyczymy pieniądze. I pamiętajmy, że te pieniądze trzeba będzie kiedyś oddać wierzycielom. Alternatywą będzie podniesienie podatków, i nie mówimy tutaj o jakimś mitycznym podatku cyfrowym, tylko krajowych powszechnych daninach, które już dziś płacimy. Poza tym pozostaje sprzedaż majątku państwowego, ale jak na razie słowo "prywatyzacja"jest politycznie wyklęte.

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: koronakryzys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »