Irlandia: Historia z happy endem
Swoją przygodę z Irlandią, wakacyjną pracę w hotelu na malowniczej wyspie Inishbofin wspomina Ewelina, która przez niecałe dwa miesiące zarobiła na Zielonej Wyspie więcej niż mogłaby dostać w Polsce przez cały rok.
Moja historia z Irlandią zaczęła się w 2011 r., na drugim roku studiów, kiedy to koleżanka opowiadała mi o wakacyjnej pracy na Zielonej Wyspie. Zafascynowana możliwościami dużych zarobków w krótkim czasie zaczęłam snuć plany o letnim wyjeździe, tak by nie przerywać studiów. I udało się... Już na początku czerwca wylądowałyśmy na lotnisku w Shannon, skąd wyruszyłyśmy do Galway. Z zachwytem patrzyłam przez okno autokaru na piękne krajobrazy i nowe miejsca.
Pierwsze dni były cudowne. Z ogromną ciekawością poznawałam urocze zakątki Galway oraz nowych ludzi. Po tygodniu adaptacji zaczęłam rozglądać się za pracą. Miałam poczucie, że znalezienie jej nie będzie większym problemem, bo w końcu znam język. Jak się jednak okazało poszukiwanie pracy przeciągało się, a pieniędzy zaczęło brakować.
Wysyłałam CV na wszystkie możliwe ogłoszenia dostępne w lokalnej prasie i Internecie, ale nie dostawałam żadnej odpowiedzi. Z każdym tygodniem moje nadzieje malały, a widoki na przyszłość stawały się bardziej mroczne. Zaczęłam mocno oszczędzać i kupować tylko i wyłącznie niezbędne, a zarazem najtańsze z możliwych produkty w Tesco. Nagle za 15 euro możliwe było całotygodniowe wyżywienie.
W Irlandii jest bardzo ogromna rozpiętość cen porównywalnych produktów. Przykładowo najtaniej można było kupić chleb tostowy za ok. 50 centów, a przeciętnie w piekarni kosztował 3 euro. Najtańsze jedzenie nie było z pewnością wysokiej jakości i na dłuższą metę mogłoby wyrządzić szkody w organizmie, jednakże na krótki czas przeżycia zdawało ono egzamin. Jakkolwiek na jedzeniu byłam w stanie zaoszczędzić, trudno było mi zminimalizować koszty mieszkania, które były moim zdaniem bardzo wysokie (200 euro/miesiąc).
Zbliżał się czas kolejnej wpłaty, a pracy wciąż nie było. Musiałam zdać się na siebie i postanowiłam stworzyć ogłoszenie dotyczące prac domowych. Następnie rozniosłam je w kilku dzielnicach wrzucając do skrzynek na listy dom po domu. W odpowiedzi na to ogłoszenie otrzymałam jeden telefon. Ochoczo udałam się pod wyznaczony adres. Przemiła pani przygotowała mi prasowanie, a później poprosiła o sprzątniecie domu. Powiedziałam jej, że biorę 10 euro za godzinę. Pracowałam u niej dorywczo, a zarobione pieniądze umożliwiły mi przetrwanie kolejnych dni.
Rozpoczął się piąty tydzień pobytu, a wizja wielkich zarobków stawała się coraz mniej realna. Postanowiłam, że jak w ciągu najbliższego tygodnia nic się nie zmieni to czas wracać do Polski. Z wielką determinacją przeglądałam ogłoszenia FAS i zaczęłam poszukiwać ofert z całego regionu, a nie jak dotychczas z samego Galway. Uznałam, że samo wysyłanie CV to także za mało. Zaczęłam wydzwaniać.
Zadzwoniłam do menadżera hotelu położonego na malowniczej wysepce Inishbofin. Nie zrażałam się tym, że prosił o kolejny telefon później. Dzwoniłam kolejne razy. I wreszcie udało się porozmawiać na spokojnie. Powiedziałam, że interesuje mnie praca w hotelowej restauracji. Menadżer zapytał mnie, kiedy mogę się stawić. Odpowiedziałam, że tak szybko jak to możliwe. I tak oto dostałam pracę.
Podekscytowana kolejnego ranka uszykowałam się do wyjazdu. Spakowałam walizki i pożegnałam się z koleżanką. Pani, u której sprzątałam zrobiła mi przysługę i zawiozła mnie na autobus, w końcu miałam ciężki bagaż, a na taxi funduszy już brakowało. Dosłownie ostatnie pieniądze starczyły mi na podróż na Inishbofin Island.
Kiedy dotarłam już na wyspę, z radością udałam się do hotelu, który stał tuż przy wybrzeżu. Menadżer powitał mnie i powiedział, że mam przyjść następnego dnia o 9 rano do pracy, wtedy się wszystkiego dowiem, a tymczasem mam jechać do domu dla personelu z wyznaczonym przez niego pracownikiem. Dom w przeciwieństwie do pięknego, nowoczesnego hotelu okazał się stary i podniszczony, ale warunki w nim były do zniesienia. Pomyślałam, że jak postawię parę bibelotów i na dobre się zagoszczę, to nawet będzie w miarę przytulnie. Najlepszym jego aspektem było to, że miałam pokój z widokiem na morze, a do plaży dzieliło mnie dosłownie kilkanaście kroków.
Pomimo tego, że praktycznie połowę pobytu nie miałam pracy, w drugiej połowie nadrobiłam stracony czas i na koniec września wróciłam do Polski z ogromną sumą pieniędzy. Przez niecałe dwa miesiące zarobiłam nieco więcej niż mogłabym zarobić w Polsce przez cały rok, otrzymując najniższą krajową pensję (ok. 15 tys. zł). To była dla mnie prawdziwa fortuna.
W minione wakacje również pojechałam do tego hotelu do pracy. Zasady się jednak nieco zmieniły, a warunki pracy pogorszyły. Tygodniowe wynagrodzenie wynosiło 320 euro, nie można było robić nadgodzin, a poza tym menadżer potrącał nam 100 euro tygodniowo za nocleg i wyżywienie. Jakkolwiek nadal nie było źle, tak w porównaniu do poprzedniego sezonu zarobki nie były już tak wysokie.
Pobyt w Irlandii był dla mnie bardzo cennym doświadczeniem. Bardzo wiele się nauczyłam, poznałam nowych ludzi, zwiedziłam nowe miejsca i do tego zarobiłam pieniądze, które pozwoliły mi na łatwiejsze życie w Polsce. Cieszę się, że dałam sobie radę i do ostatniej chwili się nie poddałam. Uważam, że entuzjazm i silna determinacja pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze chwile, po których los okazał się bardzo łaskawy...
Ewelina Grześkowiak