Armageddon w strefie euro jeszcze nie w tym roku

Problem strefy euro sprowadza się do przekonania spekulantów, żeby grali gdzie indziej niż na rynku długu państwowego. Dlatego rozwiązaniem nie są euroobligacje, które mogą być łatwym celem ataku, ale deklaracja EBC o nieograniczonym skupie obligacji zagrożonych krajów - przekonuje Piotr Kuczyński, główny analityk Xelion.

Obserwator Finansowy: Wygląda na to, że minister Jacek Rostowski czyta pańskiego bloga. Zaproponował w "Financial Times" skup obligacji skarbowych przez Europejski Bank Centralny, o czym pisał pan od zeszłego roku.

Piotr Kuczyński: To oczywiście żart z pana strony. Minister Rostowski na pewno wie, że ten pomysł od dawna krąży i od dawna jest rozważany, nie tylko przeze mnie.

Ta potencjalna deklaracja EBC to jedyne rozwiązanie kryzysu strefy euro?

- Na to wygląda. Wszystkie inne są połowiczne. Euroobligacje są kompletnie nierealne przed wyborami w Niemczech, a i potem mało prawdopodobne. Druga droga to zwiększenie siły tych instrumentów, które mamy w tej chwili - Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (ESM) i Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF). Trzecia to negocjacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW), aby mocniej włączył się w obronę strefy euro i to nie jest wykluczone. I jest wreszcie Europejski Bank Centralny (EBC) z tymczasowym programem skupu obligacji, którego na razie nie używa, i słusznie, bo czeka na sytuację naprawdę groźną. Wszystkie te rozwiązania mogą kupić tylko trochę czasu - miesiąc, dwa, pół roku, ale nie rozwiążą kryzysu.

Reklama

Dlaczego?

- Bo to wciąż za mało środków. Spekulanci gdy tylko będą widzieć, że dane rozwiązanie zbliża się ku końcowi nacisną pedał gazu, rentowności zagrożonych obligacji wzrosną i cała zabawa zacznie się od początku. Spekulantów na rynku długu może powstrzymać jedynie Europejski Bank Centralny. Gdyby można było zapomnieć o tym zadłużeniu na dwa-trzy lata to byłby czas na przeprowadzenie skutecznych reform, które nie antagonizowałyby wyborców w takim stopniu jak dziś. Taką decyzję musi jednak podjąć ktoś, kto drukuje euro, a więc EBC.

EBC powinien powiedzieć wprost: na zejście rentowności obligacji poniżej 6 proc. wydamy nieograniczoną ilość pieniędzy?

- Tak. Tylko bank centralny może dopisać dowolną liczbę zer na swoim rachunku. I spekulant, który gra na spadek cen obligacji, czyli wzrost ich rentowności, musiałby być niespełna rozumu, żeby walczyć z bankiem centralnym po takiej deklaracji. EBC pieniądze się bowiem nie skończą, a jemu tak. Na początku oczywiście spekulanci mogliby sprawdzać czy EBC mówi serio, a jeśli okazałoby się, że tak, to odpuściliby sobie rynek długu i poszukali zarobku na innych polach. Wówczas mielibyśmy spokój na rynku długu i czas na prawdziwe reformy. Moglibyśmy też pozwolić wyjść ze strefy euro krajom, które w niej być nie powinny, takim jak Grecja i być może Portugalia.

Taka deklaracja EBC o dopisaniu dowolnej liczby wirtualnych euro kosztowałaby zero euro realnych?

- Najpewniej tak. Warto zwrócić uwagę, że prezes EBC Mario Draghi już kilka miesięcy temu sugerował, że jest zwolennikiem takiego rozwiązania, ale traktat nie pozwala go zastosować. To trochę tak jakby mówił politykom: zmieńcie przepisy traktatu, to ja coś zrobię.

Dlaczego więc mamy dziś dyskusję o kosztujących realne pieniądze euroobligacjach, a nie o takim łatwym rozszerzeniu mandatu EBC?

- To wynika ze strachu Niemiec przed inflacją. Jeżeli założymy, że nie mam racji i spekulanci rzucą się jak szaleńcy na dług, a EBC uruchomi drukarki żeby im odpowiedzieć, to na rynku pojawi się za dużo euro i będziemy mieli inflację. I tutaj Niemcy wracają do obrazów z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy na zakupy pieniądze wożono taczkami. Co więcej wykreowanych w komputerze euro w przeciwieństwie do euroobligacji nie trzeba spłacać, bo nie są długiem. Tyle, że to są obawy bezpodstawne. Spekulanci to ludzie inteligentni i szanujący swoje pieniądze. Żaden z nich nie będzie walczył z drukarką i ta spirala inflacji, przynajmniej na razie się nie rozkręci.

Ci paskudni spekulanci, o których pan mówi, to jednak często fundusze emerytalne zwykłych Europejczyków, a zdjęcie presji z polityków na trzy lata prędzej sprawi, że zadłużą swoje kraje jeszcze bardziej niż, że przeprowadzą reformy.

- To akurat nie fundusze emerytalne. Żeby zyskiwać na rynku długu trzeba grać na krótko na obligacjach - tzn. najpierw je pożyczyć, a później sprzedać. W ten sposób fundusze emerytalne nie inwestują. Poza tym moje rozumienie słowa spekulant nie jest negatywne. Dziś niemal wszyscy są spekulantami, bo grają na rynku finansowym, a inwestorów, którzy np. kupują fabryki na długie lata jest jak na lekarstwo. Ma pan jednak rację, że nie ma żadnej gwarancji, że bez presji rynków politycy zachowają się racjonalnie. Jesteśmy jednak na etapie, na którym każde rozwiązanie jest złe.

Deklaracja o nieograniczonym dodruku jest najmniej zła?

- Zastanówmy się co się stanie jeśli jej nie podejmiemy. Grecką chorobą zarażą się Hiszpania i Włochy i zanim się okaże, że EBC podejmie tę decyzję, którą i tak podjąć musi, to cała strefa euro się rozwali. Wraz z nią może rozpaść się także Unia Europejska i być może - przed czym przestrzegał minister Rostowski - zobaczymy w Europie jakąś wojnę. W ogóle jeśli chodzi o najbliższe kilkadziesiąt lat nie jestem optymistą i uważam, że rynki finansowe doprowadzą do takiego Armageddonu, że świat się przekształci. Żyjemy w interregnum między dwoma systemami, a ten drugi się jeszcze nie narodził.

Euroobligacje nie powstrzymałyby spekulantów równie skutecznie co deklaracja EBC?

- Obawiam się, że nie. Teraz jeśli atakowany jest dług Hiszpanii, Portugalii, Włoch, to problemy mają przede wszystkim te państwa. Co by jednak było gdyby spekulanci zaatakowali euroobligacje? Wtedy za pomocą jednego instrumentu na kolana można położyć całą strefę euro. To piękna droga, żeby euro zniszczyć.

Co jednak z mniejszym trudem zaakceptowaliby Niemcy - rozszerzenie mandatu EBC czy euroobligacje?

- Chyba jednak rozszerzenie mandatu EBC. To może się stać jeszcze przed wyborami w Niemczech w 2013 roku, ale tylko pod warunkiem, że sytuacja w strefie euro będzie naprawdę dramatyczna. Dlatego od dawna mówię, że im gorzej tym lepiej. A najgorzej w najbliższym czasie nie będzie, bo zanosi się, że w Grecji wygrają wybory ci co mają wygrać i sytuację w Hiszpanii także uda się opanować, zresztą najpewniej z użyciem dotychczasowych środków z ESM, EFSF i MFW. To znowu kupi trochę czasu, także rozwiązań nie spodziewałbym się w tym roku.

Czy narzędziem wzrostu może być nowa perspektywa budżetowa UE 2014-2020?

- Na pewno będzie to powód potężnych sporów. Jeżeli chodzi o środki unijne tu jest problem innego typu - przerwa w dostawie tej kroplówki do potrzebujących jej krajów w latach 2012, 2013 i w części 2014 roku. Co prawda środki się rozlicza do 2015 roku, ale ponad 90 proc. zadań już zostało rozdysponowanych, konkursy już przebiegły, a nowych można spodziewać się pod koniec 2014 roku. To wygląda raczej kiepsko jeśli chodzi o gospodarkę Polski i nie tylko Polski.

Możemy sobie wyobrazić, że ten kryzys sam się rozwiąże, bez udziału polityków - np. kurs euro do dolara zbliży się do parytetu 1:1 i Europa będzie bardziej konkurencyjna?

- Oczywiście, że można sobie wyobrazić, że politycy nic nie robią, relacja EUR/USD się wywraca, rentowności Włoch i Hiszpanii sięgają 8 proc., Grecja wychodzi ze strefy euro, rentowności Włoch i Hiszpanii sięgają 15 proc, Włochy wychodzą z euro, Hiszpania wychodzi itd. ale to nie jest pozytywny scenariusz. Niestety samo się nie zrobi, reformy same się nie podejmą. Zresztą słabnięcie euro nie byłoby skuteczne, bo w kosztach pracy i tak byśmy nie wygrali z Chinami, a słabe euro zniechęcałoby Niemców do konsumpcji, co jest teraz bardzo potrzebne.

Cały czas mówi pan, że najgorszym scenariuszem byłby rozpad strefy euro, ale może nie ma co żałować tej politycznej konstrukcji stworzonej na nieoptymalnym obszarze walutowym?

- To prawda, że przy konstruowaniu strefy euro popełniono grzech pierworodny polegający na połączeniu w jeden obszar Niemiec, Francji, a z drugiej strony Grecji, Hiszpanii i Portugalii. To mogło się udać tylko gdybyśmy mieli nie tylko wspólną politykę monetarną, ale i fiskalną, harmonizację podatków itd. Tak się nie stało i strefa euro wprost zachęcała kraje Południa do życia na kredyt. Tak zaprojektowali to politycy, ale pod naciskiem wielkiego biznesu, który zyskał możliwość ekspansji.

- Nie znaczy to jednak, że rozpad euro byłby teraz bezproblemowy i korzystny dla wszystkich. Co prawda po ogromnej dawce cierpień Grecji lepiej byłoby z drachmą, ale kraje Północy nadal mogą czerpać korzyści z integracji w ramach euro. Docelowo zaś za jakieś sto lat mogłaby na tej bazie powstać federalna Europa, która jest piękną ideą. Przynajmniej ja tak uważam.

Rozmawiał Marek Pielach

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: dolar | strefa euro | kryzys w Grecji | euro | kryzys gospodarczy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »