Unijne pieniądze - złudzenie szczęścia
Na początku września NIK poinformowała, że zbada wiarygodność wieloletnich prognoz finansowych, na podstawie których gminy biorą kredyty. Od dawna zwracaliśmy na ten problem uwagę, m.in. w lipcu tego roku podczas konferencji prasowej w Bydgoszczy, którą odbyliśmy wspólnie z prezesem UPR dr Bartoszem Józwiakiem.
Przywołaliśmy tam przykład gminy Więcbork, na którym doskonale można dostrzec, do czego doprowadza ślepy pęd do wykorzystania unijnych pieniędzy. Analiza sytuacji tej gminy skupia, jak w soczewce, absurdy związane z absorpcją unijnych środków.
Zarządy gmin mają za horyzont czasowy swojej działalności jedynie aktualną kadencję. Skupiają się na zbieraniu argumentów, dających się wykorzystać w najbliższej kampanii wyborczej, w celu zdobycia reelekcji. Dokonują tego często kosztem przyszłości, zamykając swoim następcom drogę do możliwości swobodnego kształtowania rozwoju gmin. Takiemu spojrzeniu sprzyja również charakter unijnych budżetów. Jeśli w danym okresie nie wykorzystamy środków, to one przepadają. Można się wtedy narazić na zarzut niewykorzystania możliwych do uzyskania pieniędzy. Jednak warunkiem skorzystania z tych funduszy jest posiadanie wkładu własnego. Zaoszczędzonych środków, czy też wolnych, możliwych do zainwestowania z bieżącego budżetu, gminy nie posiadają. Posiłkują się zatem kredytami.
W obecnej sytuacji znaczna część, jeśli nie większość gmin, znalazła się u kresu swoich możliwości pożyczkowych, w związku z czym pod wielkim znakiem zapytania staje możliwość pozyskania środków w najbliższej perspektywie finansowej unii (tymi pieniędzmi rząd niesłychanie się chwalił). Co więcej, coraz więcej gmin ma problem z obsługą już zaciągniętych kredytów. W takiej właśnie sytuacji jest gmina Więcbork. Cóż zatem robi?
Zaczyna wyprzedawać swój majątek. Pod młotek miał tam iść budynek, w którym mieści się przychodnia zdrowia. Problem polega jednak na tym, że podstawowa opieka zdrowotna jest zadaniem własnym gminy. Tworzy się zatem wymyślne konstrukcje myślowe, mające za zadanie połączyć ogień z wodą. Tamtejszy zarząd gminy z większością radnych wymyślili, że sprzedadzą budynek podmiotowi parającemu się świadczeniem usług medycznych.
Wiadomo, że zawężając tak grono potencjalnych nabywców, możliwa do uzyskania kwota nie jest zbyt wysoka. Uzyskaniu korzystnej ceny nie sprzyja też niewłaściwe przez lata zarządzanie budynkiem, który jest zdekapitalizowany, wymaga gruntownego remontu, na co nigdy nie znaleziono środków (zapewne środki unijne nie mogły być na to przeznaczone, być może standardowo, jak w całej Polsce, wybudowano dom kultury, bibliotekę, wyremontowano budynek gminy lub zrobiono remont rynku).
Na marginesie, należy zauważyć jak kończy się sytuacja, gdy władza publiczna zajmuje się tym, na czym się nie zna. Jak twierdzi więcborska opozycja w radzie gminy, czynsz płacony przez dotychczasowego najemcę budynku przychodni ledwo pokrywał koszty ogrzewania, które ponosiła gmina. Nie dziwi zatem, że brak było pieniędzy na utrzymanie budynku we właściwym stanie technicznym. Jak wynika z przytoczonego przykładu, dostępność unijnych pieniędzy dość powszechnie stała się przekleństwem, a nie dobrodziejstwem.
Rząd chwalił się po ostatnich negocjacjach budżetu unijnego, że wynegocjował na inwestycje kwotę 300 mld zł w perspektywie siedmiu lat. Ciekawe, jak wobec tego co nakreśliłem powyżej, będzie wyglądała absorpcja tych środków w najbliższych latach, skoro część samorządów straciła już możliwość zaciągania nowych kredytów na wkład własny.
Wróćmy jednak do kwoty, którą rząd oszałamiał opinię publiczną - 300 mld zł. Propaganda oraz działania marketingowe dziejące się wokół tzw. unijnych pieniędzy każą nam sądzić, że praktycznie nic by się bez tych pieniędzy w Polsce nie wybudowało.
Tymczasem w Polsce, przy naszym PKB wynoszącym ok. 1,6 bln zł i poziomie inwestycji na poziomie 20 proc., z własnych środków wydajemy na inwestycje 320 mld zł rocznie, co w ciągu siedmiu lat daje 2,24 bln zł (zakładając pesymistycznie, że PKB nie będzie przyrastał).
Z 300 mld zł unijnych środków, około 124,2 mld zł pochłonie składka (29,85 mld euro w latach 2014 - 20 w cenach z 2011 r., informacja według odpowiedzi podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów na interpelację nr 16-340, udzielona 26 kwietnia 2013 r.).
Około 10 proc. ogólnej kwoty pochłaniają koszty wypełnienia i przygotowania wniosków (30 mld zł). Szacuje się, że około 7 proc. pochłaniają koszty, nazwijmy to, infrastruktury stałej, niezbędnej do zaabsorbowania tych środków (urzędy, pracownicy, materiały) - stanowi to ok. 21 mld zł. Należałoby jeszcze przeznaczyć pewną kwotę na tzw. Rozkurz, tj. zwroty kwot błędnie zrealizowanych inwestycji, bo takie doświadczenia też mamy już za sobą, ale nie będziemy drobiazgowi i to pominiemy.
Zatem przy założeniu, że wykorzystamy 100 proc. przyznanych środków, po odjęciu kosztów (124,2 mld składka + 30 mld przygotowanie wniosków + 21 mld koszty administracyjne) na czysto zostaje 125 mld zł. W porównaniu do ogółu środków przeznaczanych w Polsce na inwestycje (wynoszących 2,24 bln zł.) stanowi to jedynie 5,58 proc.
To jest sytuacja podobna do tej, gdybyśmy komuś kto zarabia 2 000 zł miesięcznie, dawali 100 zł pod warunkiem, że zezwoli na drzwiach wejściowych swojego mieszkania umieścić napis o tym, że go utrzymujemy i zobowiązujemy go do rozgłaszania tego wszem i wobec. Musimy dodatkowo zauważyć, że tzw. pieniądze unijne nie są wydatkowane w sposób najbardziej efektywny dla danej gminy. Środki te są przeznaczone na określone cele.
Dedykacji tej dokonują urzędnicy siedzący setki kilometrów od miejsca wydatkowania pieniędzy. W gminach zaś panuje przeświadczenie, że skoro pieniądze są, to koniecznie trzeba je wydać, choćby to były wydatki nieefektywne.
Powstają awangardowe biblioteki (przy dramatycznie niskim czytelnictwie), nowoczesne urzędy gmin, chodniki z kostki i remontowane są ryneczki miasteczek, gdzie zazwyczaj były parki, a teraz porobiono "patelnie" z kostki brukowej (niemal w każdej gminie jest betoniarnia, gdzie taką kostkę i galanterię betonową się wytwarza, a właściciel betoniarni jest często donatorem kampanii wyborczej do samorządu, wobec tego kostkę wciska się, gdzie się da). Wynik - o ile dało się kiedyś w dzień upalny posiedzieć w zacienionym parku przy chłodnej żwirowej alejce, o tyle teraz na rozgrzanej kostkowej "patelni" w 30 stopniach nie uświadczy się nikogo.
Do kosztów, którymi musimy okupić pozyskane środki unijne, musimy dodać odsetki od kredytów zaciągniętych przez samorządy, zafałszowane kierunki rozwoju gospodarki (to urzędnik o nich decyduje), upadek morale narodowego - gdy wszyscy utrwalani są w przeświadczeniu, że sami byśmy nic nie zrobili. W końcu to władza dana urzędnikom, przed którymi muszą się płaszczyć przedsiębiorcy. W powyższej sytuacji nie jest przesadą stwierdzenie, że środki unijne są patologią, rakiem toczącym nasz organizm gospodarczy, kamieniem młyńskim u szyi, ciągnącym nas wszystkich na dno.
Tomasz Pióro
Autor jest wiceprezesem UPR, zawodowo zajmuje się zarządzaniem nieruchomościami