ING Bank Śląski: Czeka nas wysoka inflacja i to długo
Czeka nas wysoka inflacja (choć na razie mówimy o "kilku", a nie "kilkunastu" procentach rocznego wzrostu cen) i przez znacznie dłużej niż dotąd oczekiwali ekonomiści i banki centralne. Analitycy ING Banku Śląskiego podtrzymali w środę prognozę wysokiego wzrostu w Polsce na ten i przyszły rok, ale podnieśli znacznie prognozę inflacji.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
- Podwyższona inflacja w Polsce zostanie z nami na dłużej - mówił na konferencji prasowej prezentując prognozy banku jego główny ekonomista Rafał Benecki.
Co więcej, ekonomiści ING Banku Śląskiego jako pierwsi zwrócili uwagę, że procesy cenotwórcze w Polsce chadzają po nieco innych ścieżkach niż w rozwiniętych gospodarkach, a także w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. W rozkręceniu ich miała swój udział polityka gospodarcza rządu.
- Za wysoką dynamiką cen stoi też model gospodarczy ostatnich lat. Polega on na tym, że jest wyjątkowo dużo konsumpcji i niewystarczająco dużo inwestycji - mówił Rafał Benecki.
Przypomnijmy, że od wielkiego globalnego kryzysu finansowego ceny w Polsce zachowywały się podobnie jak w strefie euro i podlegały globalnym tendencjom. Wkrótce po kryzysie przez około dwa lata "importowaliśmy" inflację wraz z globalnym wzrostem cen surowców i żywności, a potem przez wiele lat "importowaliśmy" deflację. Ścieżki kształtowania się cen w Polsce i w strefie euro zaczęły się teraz rozchodzić.
- Rozjechaliśmy się z inflacją w strefie euro, a te trendy bardzo dobrze ze sobą przez wiele lat współgrały - mówił Rafał Benecki.
Wewnętrzne, mające źródło w polityce gospodarczej czynniki inflacyjne dokładają swoje do trendów światowych, bo inflacja jest obecnie zjawiskiem globalnym. Pierwszym powodem globalnej inflacji jest "szok pandemiczny", a drugim "szok gazowy", trzecim - zmiany strukturalne w gospodarce.
- Szok pandemiczny sprowadza się do tego, że mamy za dużo popytu, a za mało podaży - mówił Rafał Benecki.
Gdy wybuchła pandemia rządy i banki centralne zareagowały zupełnie inaczej niż na globalny kryzys finansowy sprzed ponad dekady - zwiększonymi wydatkami i znacznie większa podażą pieniądza. Według ekonomistów ING reakcja banków centralnych była dwa-trzy razy większa niż po poprzednim kryzysie.
Co więcej, ten impuls (bo końca pandemii jeszcze nie widać) jest wycofywany znacznie wolniej. Dzięki temu jednak gospodarka szybko odbiła, a wzrost przekroczył nawet wcześniejsze oczekiwania. Bezrobocie w krajach rozwiniętych ledwo co wzrosło, więc konsumenci po "odmrożeniu" ruszyli wygłodniali na zakupy.
A równocześnie w oplatających świat łańcuchach dostaw wciąż pęka jakieś ogniwo. Wskutek tego następują przerwy lub w ogóle braki w podaży. Chiny prowadzą politykę "zero tolerancji" dla wirusa i gdy tylko pojawia się tam ognisko zakażeń zamykają fabrykę lub port. To powód dla którego najnowsze badania PMI pokazują bardzo duże przyhamowanie prognoz produkcji w Niemczech.
W portach jest mnóstwo pustych kontenerów, statki czekają na rozładowanie tygodniami. Niebotycznie wzrosły ceny najmu samych kontenerów i ich transportu. Za przywiezienie towarów z Chin trzeba zapłacić kilka razy więcej niż przed pandemią. Eksperci mają nadzieję, że sytuacja się ustabilizuje w połowie przyszłego roku, ale do tego będziemy żyli w "szoku podażowym", który rzecz jasna ma wpływ na ceny produkcji i te oferowane ostatecznie w sklepach. Do tego dochodzą tendencje firm do budowania zapasów, żeby na wypadek kolejnego lockdownu u kontrahentów mieć z czego produkować.
Gdyby "pandemicznego szoku" nie było dosyć, na świecie nastąpił drugi, związany ze wzrostem cen paliw, a zwłaszcza gazu. Ten ostatni zdrożał w ostatnim czasie o kilkaset procent. Zapasy w Europie zmniejszyły się z powody chłodnej poprzedniej zimy, na polach wydobywczych w Norwegii i w Holandii długo trwały remonty. Gazprom, od którego dostaw uzależniona jest Europa, wcale nie chce zawierać nowych kontraktów. Według analityków ING Banku Śląskiego ceny gazu długo jeszcze pozostaną wysokie.
- Nawet jak ceny gazu się obniżą to nie wrócą do czasu sprzed pandemii - powiedział Rafał Benecki.
W gospodarce światowej zachodzą zmiany strukturalne, przebudowują się łańcuchy dostaw. Brakuje rąk do pracy, bo - jak widać to po ekstremalnym przykładzie Wielkiej Brytanii - na czas pandemii wielu imigrantów wróciło do swoich krajów, ale z powrotem nie zostali wpuszczeni. Zanim transformacja energetyczna zadziała, pod drodze może na rynku energii dojść do jeszcze wielu "szoków". Wniosek z tego taki, że o tym, by ceny wróciły na ziemię długo nie będzie można nawet marzyć.
Jak więc wyglądają nowe prognozy analityków ING Banku Śląskiego dla Polski? W tym roku zobaczymy siódemkę z przodu, jeśli liczyć wzrost cen rok do roku. Pod koniec przyszłego roku wzrost cen powinien obniżyć się do 3 proc., bo paliwa i energia nie będą już tak bardzo drożeć. Ale będzie to tylko "statystyczna" stabilizacja cen, gdyż wciąż bardzo wysoka będzie inflacja bazowa, stale na poziomie ok. 4 proc., a na przełomie przyszłego i 2023 roku może nawet jeszcze przyspieszyć. Średnioroczna inflacja w tym i przyszłym roku wyniesie - według ich prognoz - 4,8 proc.
- Wysoka inflacja w tym roku jest głównie spowodowana przez szoki podażowe (...) w przyszłym roku większe będzie znaczenie czynników popytowych - mówił Rafał Benecki.
Na razie po tzw. Polskim Ładzie nie widać, żeby rząd chciał zmienić model rozwoju na bardziej zrównoważony. Konsumpcja będzie dominować, choć - według analityków ING - ruszą nieco inwestycje prywatne, gdyż gospodarka musi nadążać za popytem.
- Prywatne inwestycje mogą raczej zaskakiwać po wyższej stronie. Firmy więcej inwestują, bo oczekują zakłóceń w łańcuchach dostaw - powiedział Rafał Benecki.
Duży problem będzie natomiast z inwestycjami publicznymi, bo zależą one od pieniędzy z Unii. Jeśli fundusze unijne napłyną do Polski z opóźnieniem lub w ogóle nie napłyną, luki będzie się starał łatać BGK emitując obligacje, póki będzie mógł. Ale dramatycznie mogą zmniejszyć się inwestycje samorządów.
- "Polski Ład" jest tak dużym szokiem po stronie samorządów, że boja się ryzyka związanego z inwestycjami - dodał.
Mimo to konsumpcja będzie na tyle silna, że polska gospodarka utrzyma szybkie tempo wzrostu. Analitycy ING Banku Śląskiego przewidują, że w tym roku wyniesie ono 5,4 proc., a przyszłym osłabnie nieco, lecz do powyżej 5 proc.
Inflacja, silniejsza od oczekiwań i trwająca dłużej, spowodowała, że amerykański bank centralny Fed przestał mówić, iż potrwa to tylko chwilę. Zaczął przyznawać, że sam nie wie jak długo. Ale w związku z tym dochodzi do wniosku, że jeśli nie będzie działał, to ludzie i firmy stracą wiarę, że kiedyś ceny mogą przestać szaleć. Pracownicy zaczną żądać podwyżek, a przedsiębiorstwa zmienią modele biznesowe na bardziej kosztowne. Europejski Bank Centralny zajmie stanowisko w sprawie zagrożeń inflacyjnych w strefie euro w tym tygodniu.
- Banki centralne chcą zapobiec odkotwiczeniu oczekiwań inflacyjnych (...) Nawet największe banki centralne mówią: zostaliśmy zaskoczeni zjawiskami cenowymi ostatnich miesięcy i będziemy się dostosowywać - powiedział Rafał Benecki.
Czy nasz bank centralny także będzie się starał z inflacją zmierzyć? W naszym regionie banki centralne już podniosły stopy procentowe o 100-125 punktów bazowych, a prawdopodobnie dołożą do tego jeszcze 100 pb. NBP podniósł główną stopę procentową po raz pierwszy od wybuchu pandemii o 40 pb do 0,5 proc.
- Uważamy, że ruch NBP jest początkowy i niewystarczający, a docelowy poziom jest ok. 2 proc. i zostanie osiągnięty na przełomie roku 2022 i 2023 (...) Nie wykluczamy, że docelowy poziom stóp w Polsce będzie wyższy niż 2 proc. - powiedział Rafał Benecki.
- Sprawa jest coraz bardziej poważna (...) Polska jest bardziej zagrożona inflacją niż kraje rozwinięte, i niż inne kraje naszego regionu - dodał.
Mimo wysokiej inflacji i opóźnionej reakcji naszego banku centralnego na zagrożenia analitycy ING Banku Śląskiego nie przewidują silnego osłabienia złotego. - Nie przewidujemy drastycznego załamania polskiej waluty - powiedział Rafał Benecki.
Dolar ma kosztować ok. 4 zł, czyli nieznacznie więcej niż obecnie, a euro 4,6-4,7 zł, czyli też niewiele więcej niż teraz.
Jacek Ramotowski