Kolonia karna - Quintanar Dela Orden

Zostałem skierowany do pracy na zbiór winogron przez zielonogórski Urząd Pracy. Wiedziałem, że nie jadę na wczasy, ale nie spodziewałem się, że trafię do hiszpańskiej kolonii karnej w Qintanar Dela Orden.

Na początku sierpnia jak co miesiąc pojawiłem się w PUP-ie, jak zwykle podpisałem się na liście i stałym zwyczajem zerknąłem na tablicę z ofertami pracy za granicą. Tym razem znalazłem ogłoszenie o pracy przy zbiorach winogron w Hiszpanii.

Okazało się, że dla mojego powiatu (Międzyrzecz) przypada 30 miejsc. Jako człowiek aktywny i lubiący wyzwania, zgłosiłem chęć wyjazdu. Niedługo potem zostałem wezwany na rozmowę kwalifikacyjną z pracodawcą w Zielonej Górze.

Kwalifikacyjny rozgardiasz

WUP w Zielonej Górze. Razem z kolegą jakoś się przebiliśmy do pokoju i stolika, gdzie były prowadzone rozmowy. Siedział tam jakiś starszy mężczyzna z młodą dziewczyną, która trzymała w ręku rozmówki, hiszpańskie.

Reklama

Zapytano mnie o wiek, stan cywilny, czy już pracowałem za granicą, na które to pytanie odpowiedziałem też pytaniem: - Zależy w jakim kraju? To widać im wystarczyło, bo zapytano mnie tylko jeszcze o jedno: - Czy mam kłopoty z alkoholem? Na początku nie wiedziałem o co chodzi, bo w Polsce już od lat nie ma problemów z zakupem alkoholu. Ale tłumaczka sprostowała pytanie starego Hiszpana: - Czy nadużywa Pan alkoholu? Odparłem, że tak jak wszyscy, lubię wypić, ale tylko przy okazji. W końcu dali mi do podpisania umowę, oczywiście spisaną tylko w języku hiszpańskim. Zdążyłem jeszcze zadać dziewczynie z innego pokoju kilka pytań związanych z wyjazdem.

Same błędne informacje

Od tej dziewczyny dowiedziałem się, że: wyjazd nastąpi 4-ego września (faktycznie pojechaliśmy dzień później), praca miała być koło Toledo (bliżej było do Madrytu), mieliśmy pracować 8 godzin dziennie (faktycznie byliśmy na polu od 8 do 11 godzin), praca miała być na godziny (w rzeczywistości obowiązywał akord). Od tej pani dowiedziałem się też, że na koniec pobytu przyjadą po nas autokary z Polski, a cena biletu powrotnego wyniesie 85 euro. Tymczasem nikt po nas przyjechał. Sami musieliśmy zadbać o powrót, co kosztowało nas sto kilkadziesiąt euro od osoby.

Mieliśmy wyjechać 4-ego września w poniedziałek. Czekałem na telefon. Dopiero tego właśnie dnia, rano, ktoś zadzwonił z informacją, że wyjazd jest przesunięty na wtorek. Zapytałem jeszcze przy okazji co zabrać, na przykład czy będą potrzebne buty gumowe i płaszcz przeciwdeszczowy. Dziewczęcy głos pouczył mnie, że to Hiszpania i na pewno nie trzeba zabierać takich rzeczy.

Jedziemy!

Po sprawdzeniu listy obecności i po zainkasowaniu 150 zł (do dziś nie wiem za co), wyruszyliśmy dwoma autokarami w daleką podróż do Hiszpanii. W Lyonie przekazano nas hiszpańskim przewoźnikom o rozbudowanych posturach, w ciemnych okularach, z nonszalanckim stosunkiem do wszystkich rzucali nieprzyzwoite spojrzenia na kobiety. Wieźli nas w nieznane i nawet nie było możliwości zapytać, dokąd jedziemy, ponieważ nie było żadnego tłumacza czy kogoś, kto znałby choćby słabo hiszpański.

Po 36-tu godzinach jazdy dotarliśmy do Qintanar Dela Orden. Tam nas podzielono na grupy i wysłano do różnych pracodawców. Ja nie musiałem wysiadać z autobusu, bo jechałem w największej 36-osobowej grupie skierowanej do największej finki (gospodarstwa) w okolicy.

W boksach po koniach

Zakwaterowano nas w byłych boksach wcześniej zajmowanych przez konie; teraz zaś przystosowanych do zamieszkania: po cztery osoby w ciemnych i ponurych pokój. Kuchnią okazała się wiata, pod którą ustawiono dwie kuchenki. W innym pomieszczeniu pracowały trzy lodówki pamiętające jeszcze generała Franco. Na wyposażenie kuchni składały się jeszcze trzy wielkie garnki i patelnia na jajecznicę ze stu jaj. Ubikację i łazienkę urządzono w osobnym budynku, do którego wężem doprowadzano wodę. Ciepła woda była, lecz wystarczała tylko dla kilkunastu osób, w zależności, czy ktoś robił pranie.

Do najbliższej miejscowości było 10 km. Do miasta można było się zabrać (jak ktoś się dopchał) busikiem, który wykonywał zwykle jeden kurs po pracy. Kiedyś w tym pojeździe przystosowanym do przewozu 10-ciu osób jechało nas 17-tu.

Akord i wolna amerykanka

Na początku nasz hiszpański szef przywiózł ze sobą tłumacza i chciał z nami nawet negocjować: czy chcemy pracować zgodnie z umową, czy w systemie akordowym? Ten wybór był oczywiście fikcją, bo w praktyce liczył się tylko akord, do tego zbiorowy. Wszystko co znalazło się na przyczepach, dzielone było na wszystkich pracujących. Nasz szef wprowadził jeszcze jedno nowatorskie rozwiązanie. Doszedł do wniosku, że na polu rządzimy się sami i jak uznamy, że ktoś źle pracuje lub po prostu go nie lubimy, to możemy kazać mu wyjechać.

Już pierwszego dnia okazało się, że większość nie miała pojęcia o pracach w polu i do tego w takim klimacie. Co gorsza, niektórzy nie ukrywali, że najważniejsza jest dla nich butelka i otwarcie popijali sobie w trakcie przerw. Cierpiała na tym nasza zbiorowa wydajność pracy. Hiszpanie doskonale o tym wszystkim wiedzieli, ale nie interweniowali. W końcu miarka się przebrała i sześć osób wysłaliśmy do domu. O dziwo potem nadal wyrabialiśmy tę samą liczbę ton winogron.

W słońcu i deszczu

Pracowaliśmy po 8 - 11 godzin, czasem w morderczym słońcu. Do picia serwowano nam brudną wodę deszczową z plastykowych, 40 litrowych baniaków. Kubków czy pojemników do picia nie było, sami radziliśmy sobie obcinanymi plastykowymi butelkami. Zdarzały się przypadki przegrzań słonecznych lub schodzenia z pola w trakcie pracy z różnych powodów zdrowotnych. Dodatkowo trzeba było uważać na osy, które w kiściach winogron zakładały swoje gniazda.

Zdarzało się, że padało. Na 36 osób tylko ja i jeszcze jedna osoba mieliśmy odpowiednie buty, które w tych warunkach są podstawą wygodny w pracy. Naturalnie hiszpańskiemu pracodawcy nie przyszło do głowy, aby zaopatrzyć nas w odzież ochronną.

Ciężkie warunki połączone ze złymi warunkami mieszkalnymi spowodowały, że z naszej 36-osobowej grupy do końca pozostało 26, z czego tylko 17-tu było każdego dnia w pracy. Dyscyplina pracy nie istniała. Jak ktoś nie chciał iść do pracy to po prostu nie szedł. Hiszpanie w ogóle tym się nie przejmowali.

Moim zdaniem, jedyne adekwatne określenie miejsca, gdzie przyszło mi ostatnio pracować, to kolonia karna. Z tą różnicą, że wszyscy zgłosiliśmy się tam sami i na koniec pracy nawet dostaliśmy wypłatę. W przeliczeniu na godziny było to w granicach 4.5 euro/ h. Mniej niż wynikałoby z obowiązujących stawek.

Andrzej Chmielewski

Praca i nauka za granicą
Dowiedz się więcej na temat: deta | danie | Kolonia | Dana
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »