Plagi za nami - czas zacząć wakacje
Ruszajmy na letni wypoczynek, żeby pomóc sobie i podreperować gospodarkę.
Po wszystkich kataklizmach, które przetoczyły się nad Polską i Europą w ostatnich miesiącach można już tylko mieć nadzieję, że limit nieszczęść został wyczerpany i wakacje upłyną pod znakiem spokoju i beztroskiego wypoczynku. Pogoda się ustabilizuje, nic nie będzie zakłócać transportu lotniczego, ucichną obawy o losy gospodarek krajów południa, do których tak chętnie wyjeżdżamy na wakacje, wreszcie zamilknie wyborcza agitacja i przyjdzie pora na relaks. Nie zmieni to jednak faktów - ten rok będzie dla branży turystycznej marny.
Trudno sobie wyobrazić bardziej niekorzystny zbieg okoliczności od tego, jaki przytrafił się u progu sezonu letniego 2010. Na początku kwietnia naród przeżył gigantyczną traumę, jaką była katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Potem przez wiele dni pył z islandzkiego wulkanu paraliżował ruch lotniczy nad całą Europą. W maju wiele krajów naszego kontynentu spustoszyła powódź. Powtórka wielkiej wody przydarzyła się w czerwcu. O kataklizmach na co dzień słyszymy zewsząd. Jeśli dodać do nich zagrożenia ekonomiczne, niepokoje o sytuację finansową Grecji, Węgier, Hiszpanii, Portugalii, Irlandii czy Włoch, to trudno o wakacyjny dobry nastrój.
Co więcej, Polakom nie sprzyja trwające od początku kwietnia osłabienie złotego. Powoduje, że wyjazdy zagraniczne z dnia na dzień mocno drożeją, a ci którzy po kraju będą chcieli podróżować własnymi samochodami też muszą się liczyć ze znacznym wzrostem kosztów.
Sytuacja tak bardzo nie sprzyja wypoczynkowi, że nawet banki, które skrzętnie wykorzystują każdą okazję do promowania swoich produktów, w tym roku praktycznie nie przygotowały wakacyjnej oferty kredytowej.
Na początku roku polska branża turystyczna zaczęła odżywać. Właściciele biur podróży byli zachwyceni wzrostem popytu. Po fatalnych doświadczeniach z 2009 r., kiedy rynek zanotował kilkunastoprocentowy spadek, nagle u touroperatorów zaroiło się od klientów. Ci, którym już w pierwszych miesiącach roku udało się sprzedać więcej niż 1/3 tegorocznej wakacyjnej oferty, pluli sobie w brodę, że zmniejszyli o 20 proc. zamówienia, nie przewidując, że rynek tak szybko wyjdzie z zapaści. Zaczęło się głośno mówić o odbiciu i szansach na kilkuprocentowy wzrost całego rynku wyjazdowego w skali roku.
Ekonomiści mówili o końcu spowolnienia gospodarczego i prześcigali się w pozytywnych prognozach. Złoty się umacniał, kontynuując zresztą wielomiesięczną tendencję z roku 2009, powodując, że zagraniczne wycieczki stawały się coraz bardziej dostępne. Powszechny optymizm zdawał się zachęcać: czas odpocząć po kryzysie, zrobić sobie wakacje, które poprawią nastrój i wspomogą gospodarkę potrzebującą popytowego impulsu.
Statystyki zaczęły zresztą mówić też o lekkiej poprawie na rynku krajowym. Z szacunków Instytutu Turystyki wynikało, że w pierwszym kwartale przyjechało do Polski ok. 2,4 mln turystów zagranicznych, o 3 proc. więcej niż rok wcześniej. Trzeba oczywiście mieć na uwadze, że poziom odniesienia był wyjątkowo niski, bo w pierwszych miesiącach 2009 r. spadek liczby przyjazdów turystycznych sięgnął 16 proc., ale powiało optymizmem.
Kwiecień 2010 roku ze średnią temperaturą 14,5 st. C był najcieplejszym kwietniem na Ziemi od 1880 roku, gdy rozpoczęto regularne pomiary. Nie był to niestety pozytywny sygnał zwiastujący przyjemne ciepłe lato, ale raczej zapowiedź anomalii, z którymi mieliśmy do czynienia niemal na całym świecie w maju i w czerwcu. Na lipiec i sierpień prognozy też nie są najlepsze. Wprawdzie meteorolodzy mówią, że należy się spodziewać raczej standardowych temperatur jak na miesiące letnie, ale trzeba się też liczyć z zaburzeniami w pogodzie. A to niestety oznacza burze, gwałtowne ulewy, a nawet gradobicia i trąby powietrzne.
Kłopoty dla branży turystycznej zaczęły się wraz z chmurą pyłu wulkanicznego, która napłynęła nad Europę znad Islandii. Tysiące uziemionych samolotów, miliony ludzi nie mogących się dostać na miejsce wypoczynku były ciosem dla biur podróży. Nie mogły sobie one poradzić z przewiezieniem klientów do kurortów, musiały płacić za tych, którzy nie byli w stanie wrócić do domów. Jednocześnie traciły nowe zamówienia, bo mało kto kupował wycieczki, widząc dantejskie sceny na lotniskach i w hotelach, gdzie ludzie koczowali, czekając na jakikolwiek transport.
Adrian Cooper, dyrektor zarządzający agencji analitycznej Oxford Economics, pod koniec maja, podczas Światowego Szczytu Turystycznego w Pekinie szacował straty w światowej gospodarce spowodowane przez islandzki wulkan na pięć miliardów euro. - Prawdopodobnie z biegiem czasu dokładne wyliczenia pokażą, że straty te są w rzeczywistości jeszcze większe - powiedział Cooper.
Według Międzynarodowego Zrzeszenia Przewoźników Powietrznych IATA ruch zawieszony z powodu chmury kosztował same linie lotnicze 1,7 mld euro. Europejskie lotniska poniosły ok. 300 mln euro strat. Polskie Linie Lotnicze LOT oszacowały swoje straty z tego powodu na 31 mln zł.
Cała europejska branża lotnicza odczuje zresztą kwietniową przerwę w lataniu bardzo dotkliwie. Jak twierdzą fachowcy, linie z naszego kontynentu nie mają w tym roku szans na wyjście na plus, podczas gdy na całym świecie łączny wynik przewoźników może być dodatni, co oznaczałoby pożegnanie z kryzysem.
Następny cios dla branży turystycznej to powódź. Jedna fala w maju, druga w czerwcu. Łącznie kataklizm dotknął co czwartą polską gminę. Ominął tylko dwa województwa. Pozostałe wprawdzie nie znalazły się pod wodą w całości, ale skala zniszczeń i zasięg nieszczęścia przekraczają wyobrażenia. Liczba ofiar sięgnęła 20, szacunki strat mówią o kilkunastu miliardach złotych. Pod wodą znalazło się 100 tys. domów. Tysiące zostało kompletnie zdewastowanych, dziesiątki tysięcy ludzi pozostało bez dachu nad głową i dobytku. Zniszczone samochody, drogi, szlaki kolejowe.
Do tego podobne obrazki pokazywane przez media z Czech, Słowacji, Węgier, Francji?
A gdyby ktoś chciał się wybrać na wakacje dalej?
Już w lutym dramatyczna powódź, która zabiła dziesiątki osób zmieniła wyobrażenie o portugalskiej Maderze, która dotąd uchodziła za oazę spokoju. W maju i czerwcu wezbrane rzeki zalewały nie tylko Europę Południową i Zachodnią, ale też Chiny, Stany Zjednoczone, Kanadę. Osunięcia ziemi niszczyły domy w Niemczech, Włoszech, Birmie. Trzęsienia ziemi na Oceanie Indyjskim znów spowodowało zagrożenie tsunami w Indiach i na Sri Lance.
Czy zdarzy się jeszcze plaga szarańczy - zastanawiał się w połowie czerwca właściciel jednego z biur podróży. Szarańcza nie nadleciała. Jak to jednak po powodzi bywa, zaroiło się od komarów, meszek i innego latającego paskudztwa, a nad wieloma regionami Polski zawisła groźba zagrożenia epidemiologicznego.
W Polsce, nawet w rejonach gdzie woda nie poczyniła żadnych zniszczeń turyści - zarówno krajowi jak zagraniczni - masowo rezygnowali z rezerwacji w hotelach i pensjonatach. Dlaczego? Po pierwsze niewiedza, po drugie niepewność.
Wiadomości o 300 km nieczynnych dróg i 70 km torów kolejowych powodowały, że ludzie bali się wybrać w daleką podróż, a tym bardziej wysłać dzieci na szkolne wycieczki.
Chyba najbardziej dramatycznym przykładem strat w turystyce spowodowanych przez powódź jest Sandomierz. Miasto wprawdzie było częściowo zalane, ale najpopularniejsza wśród turystów jego stara część w ogóle nie ucierpiała z powodu wody, a o mało nie zbankrutowała z powodu braku gości. Ich liczba jeszcze długo po kataklizmie była o 80 proc. mniejsza niż zwykle wiosną, co zagrażało bytowi właścicieli hoteli, pensjonatów, prywatnych kwater, lokali gastronomicznych i handlu.
Jak alarmował Andrzej Kawecki, dyrektor Biura Promocji Zakopanego w mieście, które w żaden sposób nie zostało dotknięte skutkami powodzi odwołano prawie połowę zamówionych już noclegów. - Turyści dzwonili do nas z pytaniami, czy droga do Zakopanego jest przejezdna lub czy w Zakopanem jest zagrożenie epidemiologiczne. Tymczasem u nas powodzi, ani żadnych jej skutków w ogóle nie było - powiedział PAP Andrzej Kawecki.
- Przełom maja i czerwca to okres, kiedy do Zakopanego od lat przyjeżdżają wycieczki szkolne. Jednak w tym roku wiele grup szkolnych także zrezygnowało z wypoczynku w górach - dodał.
20 - 30-proc. spadek liczby przyjezdnych odczuły też Beskidy i Karkonosze. Województwo śląskie, które rok temu zarobiło na turystach 2,5 mld zł, w tym roku nie ma szans na taki wynik.
Ci, którzy żyją z turystyki w tej sytuacji raczej nie mają podstaw do pozytywnego myślenia o wakacjach.
Grecka tragedia gospodarcza, którą świat obserwował od miesięcy, weszła w decydującą fazę akurat w okresie, kiedy na południe Europy na wakacje ruszało sporo Polaków i turystów z wielu innych krajów. Demonstracje w Atenach, szybko przerodziły się w zamieszki. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych przestrzegało przed wyjazdami do Grecji.
Wprawdzie turyści masowo nie rezygnowali z już opłaconych wycieczek, ale trudno oszacować ile osób pomyślało, że ten rok nie jest najlepszym terminem do cieszenia słońcem Grecji.
Gabriel Coptsidis, ambasador Grecji w Polsce wydał 10 maja oświadczenie, w którym napisał m.in. "Uważamy, że obrazy, ukazujące niedawne zamieszki w centrum greckiej stolicy są krzywdzące dla Grecji, gdyż przedstawiają ją, jako państwo, tonące w przemocy. Pragniemy uspokoić przyjaciół Grecji, którzy zastanawiają się nad wybraniem naszego kraju, jako miejsca na letnie wakacje i przekazać, że zamieszki mają charakter tymczasowy. Kraj pozostaje atrakcyjny i spokojny jak zawsze - podobnie nietknięte przez kryzys finansowy pozostaje błękitne morze, tradycyjne wyspy i miły grecki klimat".
To fakt, że tradycyjne regiony turystyczne pozostały oazą spokoju. Ale atmosfera zagrożenia powstała.
Zresztą nie tylko wokół Grecji, a później Węgier, których władze wprost stwierdziły, że kraj zmierza w tym samym kierunku co Ateny. W kontekście bankructwa, albo przynajmniej potężnych problemów ekonomicznych, związanych z koniecznością równoważenia rozchwianych budżetów, mówiło się o całym południu Europy. Portugalia, Hiszpania, a nawet Włochy znalazły się na cenzurowanym.
Nic dziwnego, że w tej sytuacji premier Włoch apelował do rodaków, by w kraju wydawali swoje pieniądze przeznaczone na wakacje. Silvio Berlusconi na forum zrzeszenia włoskich hotelarzy argumentował, że to pomoże całej branży turystycznej w dobie kryzysu. - Zostańcie we Włoszech, poznajcie je lepiej, wydawajcie pieniądze w kraju - powiedział szef rządu.
Zapowiedział, że przygotowane zostaną specjalne spoty reklamowe - z wykorzystaniem jego głosu - zachęcające Włochów do spędzenia wakacji w ojczyźnie.Od lat coraz więcej Włochów wyjeżdża na wakacje do Grecji, Chorwacji, Egiptu, Tunezji i Hiszpanii, a także na dalekie Malediwy oraz do USA, przede wszystkim z powodu bardzo wysokich cen urlopów nad morzem w kraju.
O kłopotach Włoch na razie się nie mówi, ale raz po raz pojawiają się niepokojące sygnały dotyczące innych krajów unijnych, które powodują niepewność na rynku walutowym.
Jak w takich okolicznościach planować wakacje? Kupisz wycieczkę dziś, jutro może się okazać, że będziesz musiał do niej dopłacić, albo wyjdziesz na naiwniaka, który przepłacił.
Kwietniowe załamanie kursu złotego już spowodowało, że część biur podróży znalazła się w tarapatach i zastanawiała się, czy nie zażądać od klientów dopłat. Jednocześnie doszło do tak gwałtownego spadku popytu, że touroperatorzy postanowili przyspieszyć o miesiąc wprowadzenie wakacyjnych promocji. Specjaliści nie kryją, że do spadku zainteresowania wyjazdami wakacyjnymi w dużej mierze przyczyniła się katastrofa prezydenckiego Tu-154 pod Smoleńskiem i codzienne pokazywanie we wszystkich mediach wraku samolotu.
Obniżki rzędu kilkunastu procent nie pobudziły jednak zasadniczo zainteresowania klientów, dlatego dziś można znaleźć nawet 50-proc. upusty w ramach oferty last minute. Słaby złoty, a bardziej mocny dolar, to jeszcze inne zagrożenie, dotyczące tych turystów, których w Polsce jest najwięcej - podróżujących do miejsc wypoczynku, zarówno w kraju, jak za granicą na własną rękę, czyli najczęściej samochodem. Pojawiające się od czasu do czasu prognozy mówiące o tym, że za litr benzyny przyjdzie niebawem zapłacić ponad 5 zł, a może nawet 5,5 zł nie zachęcają do dalekich wyjazdów.
Ci, którzy wybierali się do Polski, a których przeraziły telewizyjne obrazy kraju zalanego po dachy domów już pewnie zdecydowali się na inny kierunek i planów nie zmienią. A trudno liczyć na wielką falę przyjezdnych z zagranicy, gdy czyta się takie doniesienia, jakie ostatnio znalazło się w "Gazecie Wyborczej". Okazało się, że co piąty przedstawiciel europejskiej branży turystycznej nie wie, gdzie leży Kraków (!). To wynik badania Forum dla Polski. Podczas targów ITB Berlin - jednej z największych branżowych imprez na świecie, przeprowadzono badania na temat znajomości marki Kraków. Studenci Akademii Wychowania Fizycznego i Uniwersytetu Ekonomicznego zebrali 255 ankiet. Próba była tak dobrana, aby możliwie najlepiej odwzorowywała strukturę demograficzną Europy. Przepytano przedstawicieli 28 państw. Najwięcej respondentów pochodziło z Niemiec, Włoch, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii oraz Francji. - Nie były to osoby przypadkowe - zaznacza Aleksander Miszalski z Forum dla Polski, wyjaśniając, że byli to przedstawiciele branży turystycznej, których wiedza na temat miejsc atrakcyjnych dla turystów jest dużo większa niż przeciętnego Europejczyka.
Podczas badania respondenci oceniali atrakcyjność turystyczną 30 europejskich miast. Mieli do dyspozycji skalę od 0 do 10. Najwyższą ocenę uzyskał Paryż, zdobywając średnio 8,5 pkt. Niewiele mniej, bo 8,3, dostały Barcelona, Londyn i Rzym. Wysoko był także Berlin z oceną 7,8. W Europie Środkowo-Wschodniej najlepiej oceniono Pragę (7,3) i Budapeszt (6,4). Kraków znalazł się na 24. pozycji ze średnią 5,8, a Warszawa na 26. miejscu z wynikiem 5,4. Kraków wyprzedziły nawet takie miasta, jak m.in. Mediolan, Nicea, Bruksela, Salzburg, Monachium i Sewilla.Takie wyniki nie dają podstaw do optymizmu. Ale może za rok będzie lepiej.
Piotr Buczek