Prześwietlimy nawet twój talerz
Praca nad Rekomendacją T jeszcze się nie zakończyła, a już pojawiły się głosy krytyki. Najwięcej obaw mają oczywiście klienci planujący zadłużyć się w najbliższej przyszłości. W tle tego sporu jest jeszcze Rekomendacja S II. Wszystko wskazuje ze banki ustalając zdolność kredytową będą zwiększać wymogi, i poproszą o listę naszych wydatków.
Najistotniejszym, z punktu widzenia banków, zagrożeniem dla terminowości spłat kredytów jest ogólne zadłużenie klienta, które w przypadku lekkiego nawet zachwiania jego płynności finansowej może narazić bank na konieczność utworzenia wyższych rezerw, a tym samym do ograniczania akcji kredytowej. Spirala nakręca się sama, ponieważ w bankach panuje przekonanie, że należy czym prędzej zabezpieczyć swe interesy poprzez np. wyśrubowane wymagania względem zabezpieczeń spłaty kredytów, także tych pracujących prawidłowo.
Czy to dobra droga?
Z jednej strony należy zrozumieć finansistów, którzy bojąc się pogrążyć matkę-karmicielkę w zapaści finansowej, chcą dla niej jak najlepiej i żądają coraz nowych zabezpieczeń - strzeżonego Pan Bóg strzeże. Boją się wszakże, że będą musieli ograniczyć akcje kredytowe, ale dobro firmy ponad wszystko. Z drugiej? Tu można przypomnieć opowieść o koniu, który dziarsko ciągnął wóz pod górę i tak mu dobrze szło, że woźnica postanowił załadować na wóz większą partię węgla. Koń dał radę, więc dlaczego mu nie dołożyć? I tak woził koń węgiel - aż padł. Woźnica został bez konia i z niedostarczonym węglem.
Przekombinował.
Racje klientów Klienci widzą w Rekomendacji T zagrożenie nie tyle związane z wygórowanymi zabezpieczeniami ile z tym, czy w ogóle będą mieli zdolność kredytową. Ich zdaniem, Rekomendacja T uniemożliwi im, a przynajmniej znacznie ograniczy możliwość zaciągania kredytów mieszkaniowych lub kredytów konsumpcyjnych, jeśli kredyt mieszkaniowy już spłacają. Ten spór przypomina nieco dyskusję na temat Rekomendacji S, która jednak okazała się dla wielu klientów zbawienna. Wówczas chodziło jednak o przemyślane zaciąganie kredytów mieszkaniowych w walutach obcych, podpisanie oświadczenia i wykazanie się podwyższoną o 20 proc. zdolnością kredytową, gdy kredyt miał być udzielony w walucie innej niż waluta zarobków. Kryzys pokazał, że Rekomendacja S (wprowadzona w 2006 r.) spełniła swoje zadanie, a ci, którzy najgłośniej protestowali przeciwko ograniczaniu ich wolności i mimo wszystko, albo na przekór, zaciągnęli kredyty we frankach szwajcarskich (rzadziej w euro i dolarach), często byli pierwszymi w kolejce do przewalutowania długu na złotówki. Innym przykładem jest Rekomendacja S II, budząca spory sprzeciw środowiska finansistów i entuzjazm kredytobiorców. Franki, odkąd stały się jedną z najbardziej pożądanych walut w Polsce, zyskały status karty przetargowej w negocjacjach umów, zarówno dla banków, jak i ich klientów. Jedni i drudzy przyznają, że nie stracili na wejściu w życie Rekomendacji S II, ale oznak szczególnego zadowolenia wśród nich również nie widać. Kontrowersyjne zapisy Rekomendacja T wprowadzi ograniczenie wysokości długu w stosunku do wysokości zarobków klienta. Suma rat kredytów i pozostałych zobowiązań (w tym alimentów) nie będzie mogła przekraczać połowy dochodów kredytobiorców.
Ideą Komisji Nadzoru Finansowego nie jest bynajmniej wiązanie rąk klientom i bankom, a raczej zwrócenie uwagi na problem, który stał się przyczyną tąpnięcia rynku kredytów mieszkaniowych w Stanach Zjednoczonych. Już dziś bowiem liczba kredytów zagrożonych i przeterminowanych rośnie bardzo szybko, ze szkodą nie tylko dla banków, ale także dla klientów dopiero planujących się zadłużyć. Nieterminowi klienci - czasem tylko przez swoją niefrasobliwość, a zazwyczaj z powodu utraty lub zachwiania płynności finansowej - dają bankom sygnał o osłabieniu zdolności całego rynku do spłaty swoich długów i tym samym są bodźcem do podnoszenia cen na wszystkie produkty kredytowe. Lament klientów z powodu "złej Komisji" jest jednak bezpodstawny. Prace nad Rekomendacją T zaczęły się w 2007 r., czyli jeszcze przed wybuchem kryzysu i choć do tej pory nie zostały zakończone, przez ekspertów oceniane są dobrze. - W rzeczywistości Komisji Nadzoru Finansowego chodzi o to, by banki bardziej uważnie badały zdolność kredytową swoich klientów - komentuje Roman Przasnyski, główny analityk Gold Finance.
- I trudno się temu dziwić. Można się natomiast dziwić, że banki nie robiły tego tak jak należy, już dużo wcześniej. Nie miałyby dziś kłopotów z rosnącą ilością niespłacanych lub zagrożonych kredytów. Ale skoro same należytej ostrożności nie były w stanie wykazać, widocznie potrzebna jest rekomendacja nadzoru. Tylko dlaczego tak późno?
Bankowcy też się boją?
Czy wspomniany już lęk bankowców o ograniczanie akcji kredytowych jest przedwczesny? A może to cenna bardzo i rzadko spotykana cecha - dalekowzroczność? Bankowcy przecież zgodnym chórem wołają, że wprowadzenie Rekomendacji T spowoduje drastyczne ograniczanie akcji kredytowych, a w konsekwencji ograniczy popyt wewnętrzny i niczym tsunami uderzy w i tak już nie najzdrowszą gospodarkę. Jednak zdaniem wielu analityków proponowane przez nadzór obostrzenia nie są aż tak purytańskie, jakby się mogło wydawać. - Propozycja Komisji Nadzoru Finansowego dotycząca Rekomendacji T wydaje się pod pewnymi względami nawet zbyt liberalna - uważa Emil Szweda z Open Finance.
- Przede wszystkim zrozumiałe kontrowersje budzi próg 50 proc. miesięcznych dochodów, które można przeznaczyć na obsługę zobowiązań finansowych. Z dość oględnych szacunków wynika bowiem, że poziom bezpieczeństwa udaje się osiągnąć przeznaczając na spłatę kredytów nie więcej niż 20, maksymalnie 30 proc. dochodów. W szczególności dotyczy to kredytów długoterminowych (hipotecznych), opartych o zmienną stopę procentową.
W pewnych okresach poziom rat kredytów może gwałtownie rosnąć - np. za sprawą rosnących stóp procentowych czy załamania kursu złotego (w przypadku kredytów walutowych). W latach 2007-2008 w ciągu półtora roku raty złotowych kredytów hipotecznych wzrosły o 25 proc. (dla kredytów 30-letnich). Rozważając więc przypadek osoby, która przeznaczała 50 proc. swoich dochodów na obsługę kredytu, po wzroście raty (bez wzrostu dochodów) poziom ten przekraczał już 62 proc. dochodów.
Osoby, które wcześniej balansowały na granicy płynności, straciły zdolność regulowania swoich zobowiązań. Natomiast dla klienta, który wcześniej przeznaczał na raty 20 proc. swojego dochodu, wzrost oprocentowania oznaczał przeznaczenie na jego obsługę 25 proc. dochodów. Zezwolenie na zbyt wysoki poziom miesięcznych zobowiązań finansowych względem dochodów, to zezwolenie na poniesienie ryzyka utraty płynności przez kredytobiorców w szczególnych okresach rynkowych. O ile raty krótkoterminowych kredytów konsumenckich nie są specjalnie wrażliwe na wahania stóp procentowych, o tyle przy kredytach hipotecznych jest to już poważny problem.
Rekomendacja nie jest krzywdząca
dla osób o wysokich dochodach, ponieważ nawet wysokie - bezwzględnie rozporządzalne dochody nie gwarantują bezpieczeństwa finansowego. Jest natomiast krzywdząca dla osób posiłkujących się kredytem w celach inwestycyjnych (np. kupujących mieszkania pod wynajem), ponieważ w tym wypadku wysoki poziom zadłużenia względem dochodów jest poniekąd usprawiedliwiony i zabezpieczony (przychodami z najmu). Zdaniem Emila Szwedy, konsekwencją wprowadzenia rekomendacji będzie utrudniony dostęp do kredytów, także dla osób o skromnych dochodach.
Dadzą radę?
Roman Przasnyski zwraca uwagę na to, jak banki poradzą sobie ze szczegółowym badaniem faktycznych dochodów i wydatków osób ubiegających się o kredyt i ile będzie je to kosztowało. - W gruncie rzeczy nie wydaje się, że konieczne w tym przypadku byłoby zastosowanie superwyrafinowanej metodologii i skomplikowanych procedur - mówi Przasnyski. - A znając życie, koszty i tak pokryją kredytobiorcy. Być może "odległość" między dotychczas stosowanymi deklaracjami kwot przez klientów, a koniecznością udokumentowania kosztów rachunku za mieszkanie, telefon, ubezpieczenie samochodu itp., części bankowców wydaje się zbyt duża, a wymagania komisji przesadzone.
Brytyjski nadzór finansowy zaleca - dla porównania - badanie struktury wydatków klientów z uwzględnieniem również tych na alkohol, papierosy i odzież. Czy takie badanie finansów klientów nie jest już przesadą?
Biorąc pod uwagę stosunek kosztów życia do wysokości dochodów (niech to będzie średnie wynagrodzenie wyliczane przez GUS), wydatki na używki, odzież czy kulturę stanowią znaczny procent budżetu domowego. - Banki są samodzielnymi, w ogromnej większości prywatnymi instytucjami, dlatego powinny mieć swobodę w prowadzeniu biznesu - zauważa również Przasnyski. Trudno z tym zdaniem polemizować, choć jest ono niepełne. System bankowy nie istnieje przecież w oderwaniu od rzeczywistości. Jest trybem w skomplikowanym mechanizmie i od jego kondycji zależy kondycja całej gospodarki, a w tym także zasobność portfela Kowalskiego.
Założenia Rekomendacji T
Kredytobiorca będzie mógł przeznaczyć nie więcej niż 50 proc. swoich dochodów na obsługę zadłużenia. Kredyt będzie mógł zostać przyznany tylko tym osobom, które odpowiednio udokumentują swoje dochody, z ofert banków znikną więc "kredyty na dowód", w których wystarczyło jedynie oświadczenie kredytobiorcy; o Proponuje się także sprawdzanie kondycji finansowej całego gospodarstwa domowego i poręczyciela, a nie tylko kredytobiorcy; o Poziom zabezpieczenia dla kredytów walutowych ma zostać zwiększony o 20 proc.
W praktyce może to oznaczać, iż nie będzie możliwe wzięcie kredytu bez środków własnych lub dodatkowego zabezpieczenia; o Wprowadzenie uniwersalnych zasad oceny zdolności kredytowej, obowiązujących w każdym banku.
Obecnie każdy bank wylicza zdolność kredytową w nieco odmienny sposób; o Wprowadzenie ściśle określonych sposobów wyliczania wysokości spreadów, a także rygorystycznych sposobów informowania o tym klientów; o Stałe monitorowanie zdolności kredytowej oraz wartości zabezpieczenia kredytu. Na banki nałożony zostanie także obowiązek wdrażania szczególnych środków prewencyjnych na wypadek znacznego spadku wartości nieruchomości stanowiącej zabezpieczenie kredytu.
MAŁGORZATA ALICJA DUDEK