Przyszłość jak w... banku
Bankowcy zajmują wyjątkową społecznie pozycję. To od nich się pożycza, im powierza oszczędności. Czy zawsze stają na wysokości zadania?
Tak jakoś potoczyła się historia idei i obyczajów, że bogactwo stało się rzeczą poniekąd wstydliwą. Już w średniowieczu uważano, że gromadzenie wielkich majątków, jeśli nie używa się ich dla dobra wspólnego, jest naganne. Nowożytne wojny i wojenne daniny stały się zaś doskonałą okazją do wprowadzenia powszechnego redystrybucyjnego podatku od dochodów osobistych, usprawiedliwianego przez regułę głoszącą, że bogaci powinni dzielić się z biednymi, bez których nie mogliby się dorobić.
Jednakowoż to dopiero tradycja socjalistyczna stawia kwestię sprawiedliwego bogacenia się i sprawiedliwej społecznej dystrybucji dóbr jako kwestię kluczową - z etycznego i politycznego punktu widzenia. Wspólne dla wszystkich umiarkowanych odłamów socjalizmu przekonanie głosi, że nierówność w dochodach ludności może być akceptowana w tej mierze, w jakiej stanowi warunek lepszego położenia warstw najuboższych. Skoro więc nie możemy zrezygnować z wolnego rynku bez szkody dla ogólnej zasobności społeczeństw, musimy pogodzić się i z tym, że niektórzy będą znacznie bogatsi od innych. Nie ma wszak nic moralnie niewłaściwego w nakładaniu na bogatych największych podatków, jakie tylko można od nich ściągnąć, bez ryzyka nadwerężenia ich biznesu oraz motywacji do jego prowadzenia. Inaczej mówiąc, kury znoszącej złote jajka wprawdzie nie można zarżnąć i zjeść w rosole, ale nie znaczy to, że należy ją hołubić.
Pogoda dla bogaczy dawno się już skończyła. Wiedząc o tym, ludzie bogaci i bogate firmy unikają publicznego okazywania swej majętności. Bogactwo budzi więcej zawiści i etycznego sprzeciwu niż podziwu i szacunku. Od wielu już lat zamożne instytucje, a w tym banki, unikają epatowania bogactwem, a w zamian za to starają się zdobyć zaufanie społeczne elegancką prostotą, sprawnością działania, wysoką jakością obsługi klientów. Luksus przeniósł się prawie całkowicie do sfery prywatnej, co zresztą jest na rękę biznesowi. Co by to było, gdyby każdy bank, chcąc zasłużyć na opinię firmy solidnej i wiarygodnej, musiał stawiać w środku każdego dużego miasta pięciopiętrowy gmach z wielkim hallem i kryształowymi żyrandolami na parterze? Byłoby drogo, a klienci uznaliby, że to wszystko za ich pieniądze. I wcale by im się to nie podobało.
Niezręczność położenia, z jakim wiąże się bogactwo, kontrastuje z oczywistym powszechnym pragnieniem ludzi, by zarabiać jak najwięcej. Wymuszone przez ideologię i obyczaje udawanie, że jest inaczej, zakrawa na obłudę. Wielkie fortuny powstają kosztem wyzysku biednych lub skutkiem oszustwa - taki pogląd wydaje się obowiązujący i bodajże jeszcze dość szczerze u nas wyznawany, jakkolwiek coraz mniej w nim prawdy. Jednak czym dalej, tym gorzej. Oto nie wypada być "materialistą". Wstyd być pazernym. Dlatego należałoby odnosić się do bogactwa wręcz z pewnym lekceważeniem, zaznaczając w ten sposób własne przywiązanie do wyższych niż pieniądz wartości. Gdybyż to tylko była prawda!
Tymczasem bardzo niewielu ludzi mogłoby uczciwie powiedzieć o sobie, że maksymalizacja dochodów nie należy do ich zdecydowanych życiowych priorytetów. Również egalitarne, socjalistyczne poglądy nie wydają się tak szczere, jak są powszechne. Trochę zakłamania, trochę antyliberalnych przesądów, wreszcie szczypta zawiści. Ta moralna mikstura nie przynosi nam ni zdrowa, ni chluby, przeto radzi bylibyśmy coś z nią zrobić. I chyba robimy. Najczęściej rękami banków.
To właśnie bank i jego polityka wizerunkowa odpowiadają w największym stopniu za społeczne przepracowanie tego, co można by nazwać kompleksem materializmu. To banki uczą nas, za pomocą przekazu marketingowego, jak poradzić sobie z dysonansem zachodzącym między naszym pragnieniem bogactwa a wstydem, jaki odczuwamy wobec własnej żądzy, by posiadać więcej. I sądzę, że ze swego terapeutycznego zadania banki wywiązują się jak najlepiej. Podstawą terapii jest odwołanie się do idei odpowiedzialności za siebie i za swoją rodzinę. Dla dodania temu dyskursowi pewnej lekkości, wplata się weń ozdobny wątek hedonistyczny: życie jest jedno i każdy ma prawo mieć marzenia oraz je realizować.
To banki nauczyły nas, że oszczędzanie jest dobre, a kredyt jest niezbędnym warunkiem rozwoju. Zadłużanie się nie musi być złem koniecznym, lecz odpowiedzialną decyzją, sprzyjającą realizacji naszych słusznych aspiracji i celów życiowych. Nareszcie udało się zrzucić odium krwiopijnej lichwy, wiszące nad działalnością bankową. Słowo "bank" kojarzy się dziś zdecydowanie dobrze. Może nie do końca rozumiemy jeszcze, na czym polega działanie banków, nawet tych detalicznych, z których usług korzystamy prywatnie, ale w zasadzie im ufamy. Gdy zaś pojawiają się w relacjach banków z klientami jakieś wątpliwe praktyki, usłużne media pomogą je wykryć i napiętnować. Znów - ostatecznie z korzyścią dla wizerunku całego bankowego sektora.
Słowo "bank" znaczy "ława", a dokładnie "kontuar". W innych językach, czyli we włoskim oryginale, po francusku, ale i po czesku, jest rodzaju żeńskiego. To właściwie bardzo ciepła i sympatyczna etymologia. Dobrze pasująca do polityki wizerunkowej większości współczesnych banków, które pragną wydawać się (i być naprawdę!) instytucjami przyjaznymi, jeśli nie wręcz opiekuńczymi. To przecież w ręce bankowców składamy swe marzenia i nadzieje na przyszłość. Godzimy się pożyczać i oddawać drugie tyle w ciągu ćwierćwiecza, bo wierzymy, że nam się uda. Bank zaś wierzy razem z nami. Wespół zaklinamy przyszłość - musi się udać, skoro mam kredyt do spłacenia!
Usługi bankowe i ubezpieczeniowe łącznie stanowią podłoże naszych projektów życiowych. To bank jest władny nadać realność naszemu odpowiedzialnemu i długoterminowemu planowaniu własnego życia. Kredyt przydaje celowości i substancjalności mojej dorosłej biografii, cementuje moją rodzinę, dyscyplinuje mnie w podjętych życiowych rolach, ubezpieczenie zaś daje mi szansę w obliczu choroby i starości. Racjonalność zarządzania własnymi finansami jest być może najbardziej upowszechnionym przejawem racjonalności, jaki w ogóle w społeczeństwie istnieje. Wciąż jeszcze wielu z nas nie umie zadłużać się rozważnie, ale to właśnie banki - przynajmniej te mądre i solidne - uczą nas, jak to robić. Uczą nas logicznie myśleć, uczą odpowiedzialności za siebie, ale uczą także podstaw ekonomii i rachunków. Racjonalizujący wpływ bankowości na społeczeństwo jest nieoceniony.
Współczesne społeczeństwo złaknione jest komfortu oraz poczucia bezpieczeństwa. Oczekiwanie bliżej niesprecyzowanej, lecz na pewno bardzo długotrwałej stabilności i prosperity podobne jest do oczekiwania, że depozyt bankowy będzie wieczny i nienaruszalny. Cały nasz stosunek do świata wydaje się analogatem naszego zaufania do banków. Wierzymy w przyszłość, bo "musi być dobrze", a "musi", bo przecież się staramy i jesteśmy przezorni. Miałbyż los nie wynagrodzić naszych starań i nie docenić siły naszej nadziei?
Banki też zdają się nam mówić: "będzie dobrze". I tak to czuwają nad nami surowe, ale wiarygodne potęgi: rząd, wojsko, banki. Ktoś już zadba, żeby nie stała się nam krzywda. Ostrożna nadzieja i roztropne zaufanie - oto najprzedniejsze lepiszcze społeczne i paliwo pozwalające mu trwać i działać. Banki, na równi z prawodawcami, administracją i wojskiem biorą na siebie "zarządzanie" nadzieją i zaufaniem. Wątpię, żeby zdawały sobie nawet sprawę z tego, jak dalece ich społeczna rola i wynikająca z niej odpowiedzialność wykraczają poza kwestie finansowe i ekonomiczne. Ale może to i lepiej.
Czy bankowcy i bankierzy są w stanie sprostać wyzwaniom, jakie stawia przed nimi ich nadzwyczajna społeczna pozycja? Cóż, tak naprawdę nikt nie jest w stanie sprostać temu, co "historyczne", a nawet tylko "społeczne". Swoje powinności wypełniamy zawsze tylko połowicznie. A ocenią nas następcy - jeśli będą mieli czas i ochotę jeszcze się nami zajmować. Skoro jednak tak już się stało, że banki i instytucje finansowe są motorem współczesnego świata, być może bardziej niż rządy, to trzeba by jakoś próbować stanąć na wysokości zadania...
Obecny kryzys finansowy i związany z nim kryzys moralny bankowości światowej wydaje się być początkiem przebudowy całego etosu bankowości, a także relacji banków ze społeczeństwem i państwem. To wielka chwila w dziejach bankowości i instytucji finansowych w ogóle. Do głosu dochodzi nowy, postkorporacyjny sposób myślenia o bankowości, otwarcie naznaczający bankom cele ekonomiczne na równi ze społecznymi. To wielka i niebezpieczna przygoda. Przygoda banków i ich klientów, a więc nas wszystkich. Oby tylko "rozum ekonomiczny" nie poległ w potyczce z "rozumem politycznym".
Jan Hartman
Autor, prof. dr hab., twórca teorii neutrum, jest kierownikiem Zakładu Filozofii i Bioetyki w Collegium Medicum na Uniwersytecie Jagiellońskim.