Tomasz Prusek: Rozgrzeszanie z ryzyka finansowego to błąd

Od kredytów frankowych, przez złotówkowe, aż po indywidualne inwestowanie w instrumenty finansowe można obserwować narastającą niebezpieczną tendencję do zdejmowania odpowiedzialności finansowej za podjęte decyzje, jeśli zamiast oczekiwanych korzyści osoba ponosi stratę albo jej rosną koszty. Branie kredytobiorców i inwestorów w nadmierną ochronę jest kuszące dla polityków, bo w ten sposób budują sobie poparcie wyborcze, ale zabójcze dla rynku finansowego, bo będzie grozić mu paraliż i coraz wyższe koszty - za rozgrzeszanie z ryzyka ktoś musi jednak zapłacić.

Grupa Polsat Plus i Fundacja Polsat razem dla dzieci z Ukrainy

Od osób, które pożyczyły kiedyś na mieszkanie czy dom we frankach szwajcarskich często można usłyszeć, że nie zdawały sobie sprawy z ryzyka kursowego, że nie miały dostatecznej informacji na ten temat albo generalnie nie interesują się ekonomią, a przecież gdzieś trzeba mieszkać. Za to bardzo trudno usłyszeć szczere wyznanie, że skusiły się na kredyt w obcej walucie z... chciwości, bo chciały płacić niższe raty niż w wypadku takiego samego kredytu w złotym. Kto by nie chciał płacić np. 1500 złotych miesięcznie zamiast ponad 2000 złotych? No chyba ktoś, kto nie potrafi liczyć. Tyle, że za tą sprytną przebiegłością w liczeniu stało kompletne lekceważenie ryzyka kursowego, czyli że złoty może się osłabić, i to nawet drastycznie. Najważniejsza była bieżąca wysokość miesięcznej raty. Koniec. Kropka.

Reklama

Z okresu frankowego boomu kredytowego sprzed 2008 roku wielu zapewne pamięta, jak nieliczni biorący wówczas kredyty hipoteczne w złotówkach byli traktowani przez frankowiczów z otwartym lekceważeniem, a nawet kpiąco, jako ci naiwniacy, którzy na własne życzenie chcą płacić więcej, skoro mogą mniej. A głos jednego z b. prezesów wielkiego banku, że należy brać kredyt w walucie, w której się zarabia, był wołaniem na puszczy, bo jego konkurenci sypali kredytami w obcych walutach jak z rękawa. Więc skoro klient chciał, to dostawał we franku. W ten sposób dorobiliśmy się rzeszy frankowiczów i problemu, którego rozwiązywanie idzie jak po grudzie, pomimo morza spraw sądowych oraz ugód prowadzonych przez banki.

Warto w tym miejscu podkreślić, że genezą problemu była nie tylko masowa oferta frankowa banków, wsparta intensywnymi kampaniami promocyjnymi, ale przede wszystkim zlekceważenie ryzyka kursowego przez samych klientów banków. Wiara w bezpodstawne przekonanie, że złoty będzie tylko rósł w siłę zemściło się, tworząc także ogromne ryzyko dla całego sektora bankowego. Trwający do dziś proces odkręcania skutków frankowego szaleństwa jest jednak także przykładem zdejmowania ryzyka finansowego, które ponoszą kredytobiorcy. Dodajmy, że często takie "tańsze" kredyty frankowe brali ludzie dobrze wykształceni, w tym po studiach ekonomicznych, o których naprawdę nie można powiedzieć, że nie mieli dostatecznej wiedzy o prawach rynku, że szwankowała u nich edukacja ekonomiczna itd. Po prostu mając do wyboru niższy koszt, ale obarczony ryzykiem kursowym, albo wyższy, ale bez takiego ryzyka, wybierali wariant tańszy. Kiedy złoty gwałtownie się osłabił - frank z nieco ponad 2 zł poszybował do 4-5 zł - i wpadli w kursowe sidła stali się obiektem zainteresowania ze strony polityków, którzy chcieli gotowością pomocy ugrać dla siebie głosy w wyborach. W efekcie przez lata ugruntowało się społeczne przekonanie, że właściwie frankowicze są poszkodowani nie z własnej winy i stali się wręcz ofiarami systemu finansowego i pazernych bankierów. I warto ich politycznie wspierać, aby naprawić finansową niesprawiedliwość, jaka ich spotkała. I to każdemu po równo, niezależnie czy kupił na wielomilionowy kredyt posiadłość pod Warszawą, czy klitkę w miejskim "mrówkowcu", niezależnie czy świetnie zarabia czy ledwo wiąże koniec z końcem. Przed nami jeszcze wiele lat likwidowania problemu frankowego w sądach oraz ugodach bankowych, ale warto nie zapominać o tym, że kredytobiorcy wcale nie byli tacy bez winy.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Przykład kredytów frankowych jest ważny także z innego powodu - to pierwsza na tak dużą skalę operacja zdejmowania indywidualnego ryzyka z klientów, które jest przecież wpisane w DNA obrotu gospodarczego. Jakie niesie efekty? Opłakane, bo skoro raz można było nie ponieść przynajmniej części skutków finansowej nieroztropności, albo mówiąc wprost: chciwości, to takie doświadczenie skłania do kolejnych podobnych ryzykownych decyzji, którym towarzyszy przekonanie, że jeśli coś pójdzie nie tak, to na pewno ktoś poratuje. Najlepiej politycy. I to nie na swój koszt.

Na etap drugi zdejmowania ryzyka na rynku finansowym nie trzeba było długo czekać. Mamy właśnie problem kredytów zaciągniętych w złotym, którym odjechały stopy procentowe. Wystarczyło, aby od jesieni zeszłego roku główna stopa z 0,1 proc. urosła do 5,25 proc., aby wysokość rat poszybowała. I podobnie jak przy kredytach frankowych rodzi się pytanie: czy kredytobiorcy nie zdawali sobie sprawy z ryzyka stopy procentowej czy po prostu je zlekceważyli, jak ich frankowi poprzednicy ryzyko kursowe? Wydawałoby się, że z lekcji frankowiczów nadzór finansowy i banki wyciągnęły wnioski, aby drugi raz taka wpadka kredytowa się nie powtórzyła, system finansowy został zabezpieczony, a klienci mieli z czego płacić raty.

Warto przypomnieć, że wprowadzono szereg przepisów i zaleceń przy udzielaniu pożyczek, aby każdy klient banku zdawał sobie sprawę z ryzyka stopy procentowej. I tak musiał zapoznać się z różnymi symulacjami spłaty przy wyższym oprocentowaniu, a także - biorąc kredyt zabezpieczony hipoteką oprocentowaną zmienną stopą procentową - trzeba było podpisać oświadczenie, że zostało się poinformowanym przez bank o ponoszeniu ryzyka stopy procentowej i jest się tego świadomym. Zatem - przynajmniej teoretycznie - "widziały gały co brały" i nawet tak drastyczna zwyżka ceny kredytu jak w ostatnich miesiącach nie powinna być niespodzianką. Biorąc kredyt na 20 albo 30 lat trzeba się liczyć nawet ze znaczą zmiennością gospodarczą, która ma swoje odbicie w cenie kredytu. Raz płaci się więcej, raz płaci się mniej przy zmiennym oprocentowaniu. Tyle, że pokolenie kredytobiorców, które zadłużyło się w ostatnich latach w złotówkach założyło, a być może zanadto uwierzyło politykom i sternikom polityki pienieżnej, że kredyt - umownie "na zawsze" - będzie tak tani jak wtedy, gdy go zaciągali. Tak samo jak frank, który miał "zawsze" być po nieco ponad 2 zł. Tymczasem podniósł się lament jakie teraz drogie te kredyty w złotym i zamiast ograniczyć konsumpcję i zacisnąć pasa kredytobiocy mają zostać obdarowani np. wakacjami kredytowymi przez polityków. Po co takie kolejne zdejmowanie ryzyka z kredytobiorców? Przecież portfele kredytowe banków wcale się nie psują, ceny nieruchomości idą w górę, nie ma problemu bezrobocia. Ano politycy po raz kolejny nie wytrzymali, aby nie zjednać sobie poparcia politycznego kosztem pomocy wszystkim, także tym, którzy żadnego wsparcia nie potrzebują, bo po prostu stać ich na wyższe raty. Jeśli ktoś ma realne problemy ze spłatą kredytu, może ubiegać się o pomoc ze specjalnego Funduszu Wsparcia Kredytobiorców, ale reszta powinna płacić sumiennie raty, bo zdawali sobie sprawę, że kredyt może być droższy, znali teoretyczne kalkulacje, nawet coś w dokumentach podpisali... Ale kto by sobie tym zawracał głowę, skoro jak będą dawać ustawową pomoc, to grzech byłoby nie skorzystać.

W ten sposób utrwala się w społeczeństwie przekonanie, że ryzykiem finansowym, niezależnie od jego postaci (kursowe, stopy procentowej itd.) nie ma co się aż tak przejmować, bo i tak będzie można się z niego wyłgać, przynajmniej częściowo. I zawsze można liczyć na wsparcie polityków, którzy zrobią wszystko, aby wygrać kolejne wybory. Taka kalkulacja jest szalenie niebezpieczna, bowiem prowadzi w linii prostej do podejmowania coraz bardziej ryzykownych zachowań, nie tylko kredytowych, ale także inwestycyjnych. I to będzie etap trzeci zdejmowania ryzyka finansowego, który prawdopodobnie dopiero przed nami. Dotyczy traktowania inwestorów, także giełdowych, jak zwykłych konsumentów, których należy maksymalnie chronić przed ryzykiem, jak tylko się da.

Dlatego na rynku kapitałowym trwa obecnie debata: czy inwestor to konsument? I zadawane jest fundamentalne pytanie o zakres odpowiedzialności inwestorów, którzy gdy zarabiają, to są zadowoleni i mówią, że mają nagrodę za ponoszenie większego ryzyka, ale gdy tracą chętnie ubraliby się w piórka konsumentów pokrzywdzonych przez emitentów czy instytucje finansowe. Grunt jest podatny, bo w ostatnim czasie wielu inwestorów na rynku kapitałowym, np. inwestując samodzielnie na giełdzie lub za pośrednictwem funduszy poniosło straty, także w rzekomo "bezpiecznych" funduszach obligacji (to efekt przeceny obligacji znajdujących się w ich portfelach). Stąd tylko o krok do możliwości wysuwania oskarżeń wobec domów maklerskich czy funduszy inwestycyjnych o poniesione straty, tak jak ma to miejsce w wypadku banków i kredytów. Nietrafione inwestycje w instrumenty finansowe, przedstawiane jako straty wymagające zadośćuczynienia, mogą być horrorem dla rynku kapitałowego (oczywiście poza sprawami czysto kryminalnymi, oszustwami, praktykami misselingu, które należy ścigać i karać itd.). Pokusa generalnego zdejmowania z inwestorów ryzyka finansowego oznacza, że działanie na rynku, który i tak przecież jest niezwykle uregulowany w Polsce, po prostu przestanie się opłacać instytucjom finansowym - skórka nie będzie warta wyprawki. Może więc lepiej przewrócić indywidualnym decyzjom finansowym właściwą rangę i przypisaną odpowiedzialność, i nie traktować kredytobiorców oraz inwestorów jak dzieci w piaskownicy, bo przecież świadomie decydowali się na kredyt albo inwestycje. I możliwość straty lub wyższych kosztów były wpisane w ich decyzje. Tak samo jak osiągnięcie zysku lub ponoszenie niższych kosztów.

Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj

***

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »