Co trzeba wiedzieć o fiskalnym klifie?
Fiskalny klif od tygodnia ciągnie rynki w dół. Czym on dokładnie jest i czy rzeczywiście powinniśmy się go bać? Oto co inwestor powinien wiedzieć o fiskalnym klifie.
Klif fiskalny to gwałtowna redukcja deficytu budżetowego Stanów Zjednoczonych, która będzie miała miejsce na początku stycznia, jeśli Kongres do tego czasu nie zmieni odpowiednich ustaw. Dotychczasowe prawo przewiduje podwyżkę podatków o 400 miliardów dolarów oraz obniżkę wydatków o 100 miliardów dolarów, co łącznie daje cięcia wielkości 3,3 proc. amerykańskiego PKB. Przewiduje się, że tak drastyczne zacieśnienie polityki fiskalnej doprowadziłoby Amerykę do recesji, która szczególnie w obliczu ciągle trudnej sytuacji w Europie, poważnie odbiłaby się na kondycji gospodarki światowej. Obawa przed fiskalnym klifem jest głównym ciężarem, ciągnącym indeksy giełdowe w dół, od czasu ponownego wyboru Obamy na prezydenta.
Zacieśnienie polityki budżetowej jest częściowo efektem wygaśnięcia różnego rodzaju ulg podatkowych, ale częściowo także elementem układu, który zawarły dwie najważniejsze partie, w lecie zeszłego roku. Przewidywał on automatyczne cięcia wydatków, w zamian za zgodę republikanów na podniesienie amerykańskiego limitu zadłużenia. Praźródłem fiskalnego klifu jest więc problem olbrzymiego deficytu budżetowego, który zawitał do Stanów Zjednoczonych wraz z kryzysem finansowym. W 2007 roku luka w budżecie wynosiła 161 miliardów dolarów, by w ciągu dwóch lat wzrosnąć do 1413 miliardów. W zakończonym niedawno roku fiskalnym 2012, deficyt znajdował się na poziomie powyżej biliona dolarów i był czwartym najwyższym w powojennej historii USA (trzy największe to te z lat 2009-2011). Na każdego wydanego dolara przypadło 31 centów nowo zaciągniętych pożyczek.
Początkowy wzrost deficytu był spowodowany zarówno wzrostem wydatków, jak i spadkiem wpływów podatkowych, w związku z recesją. Obecnie jednak wpływy podatkowe są prawie na poziomie sprzed kryzysu, zaś wydatki ciągle są, niemal o jedną trzecią, większe. Najkosztowniejsze są wydatki na ochronę zdrowia. Aktualnie ich udział w budżecie federalnym sięga 25 proc., a w ciągu kolejnych dziesięciu lat prognozuje się wzrost ich udziału do 33 proc.. Następne w kolejności są wydatki na emerytury i inne ubezpieczenia społeczne, które mają udział nieco powyżej 20 proc.. Trochę tylko mniej kosztuje obrona narodowa - USA wydają na zbrojenia 700 miliardów dolarów rocznie - prawie tyle, co pozostałe państwa świata razem wzięte. Znaczne pozycje to pensje urzędników (13 proc. udziału) oraz odsetki od długu publicznego (4,5 proc.).
Wymienione pozycje budżetowe łącznie składają się na 82,5 proc. wydatków. Próba ograniczenia każdej z nich wywołuje olbrzymi sprzeciw społeczny lub - jak w przypadku odsetek od zaciągniętych pożyczek - po prostu nie jest możliwa. By zachować stawki podatkowe na dzisiejszym poziomie, trzeba by dokonać cięć na naprawdę wielką skalę. Przykładowo, zwolnienie wszystkich pracowników rządowych (4 miliony ludzi), przyniosłoby redukcję deficytu zaledwie o jedną trzecią. Z kolei podwyżka podatków jest bardzo niepopularna, zwłaszcza w odniesieniu do średnio i mało zarabiających Amerykanów. Pozostaje więc opodatkowanie najbogatszych.
Zgodnie z tegorocznym sondażem Gallupa, 62 proc. Amerykanów uważa, że bogaci powinni płacić większe podatki. Jednak, gdy nieco tylko zmienić pytanie, uzyskujemy inną odpowiedź. Jeżeli zapytać o procent dochodu, który powinno zabierać państwo z pieniędzy uzyskanych dzięki wygranej w loterii, średnia stawka, która pada to 15 proc. (najbogatsi oddają dziś państwu 29 proc. swoich dochodów). Co więcej, odpowiedź nie zależy od kwoty wygranej (nawet jeśli jest to kilkaset milionów dolarów). Ludzie zgadzają się też, że dochody z działalności gospodarczej, w przeciwieństwie do loterii, zależą od tego, jak ciężko przedsiębiorca pracuje. Wydaje się więc, że opodatkowanie wygranych losowych powinno stanowić górną granicę sprawiedliwego opodatkowania. Ponadto duża część tych, którzy wzywają do większej redystrybucji nie jest świadoma faktu, że 10 proc. najbogatszych Amerykanów płaci aż 70,5 proc. zbieranych przez rząd podatków, zaś aż 37 proc. przypada na 1 proc. najbogatszych. Argumentuje się, że sytuacja, w której połowa Amerykanów praktycznie w ogóle nie płaci podatków, nie jest zdrowa dla demokracji, bo zmniejsza motywację do kontroli wydawania pieniędzy. Wysokie podatki dla najbogatszych zniechęcają też do inwestowania w edukację - model kariery, polegający na tym, że człowiek bardzo długo się szkoli, by później dużo zarabiać, staje się mniej atrakcyjny.
W kwestii fiskalnego klifu i redukcji deficytu opinie ekspertów są mocno rozbieżne z tym, co uważa większość opinii publicznej. Przykładowo, 64 proc. Amerykanów uważa, że należy zwiększyć opodatkowanie korporacji, podczas gdy ankieta wśród ekonomistów wykazała, że trzy razy częściej wskazują oni na konieczność dokonania rzeczy dokładnie przeciwnej. Opodatkowanie przedsiębiorstw w USA, jest bowiem jedne z najwyższych na świecie, a podatek nakładany na kapitał zniechęca do inwestowania i w efekcie zmniejsza wzrost gospodarczy. Zakładając jednak, że posłuchano by ekspertów, co należałoby zrobić? Na pewno konieczne są głębokie reformy, zmierzające z jednej strony do przebudowy systemu opieki społecznej tak, by jego koszty nie rosły w takim tempie, jak obecnie. Nie da się jednak uniknąć podwyżki podatków, chyba że zgodzilibyśmy się na znaczącą redukcję zadań państwa. Wzrost dochodów budżetowych powinien następować w pierwszej kolejności przez likwidację ulg podatkowych, a dopiero dalej podnoszenie stawek. Unikać przy tym należy, jak wspomnieliśmy, opodatkowywania kapitału.
Wydaje się, że jakiś kompromis zostanie osiągnięty. Do początku stycznia zostało jednak zbyt mało czasu, by uradzić coś poważniejszego. Spodziewałbym się podwyżki podatków dla najbogatszych, drobnych cięć w wydatkach, w tym także zbrojeniowych. Batalia z pewnością przeniesie się jednak na przyszły rok, zwłaszcza że w ciągu najbliższych miesięcy wróci kwestia limitu zadłużenia. Ostatecznie, zapewne system podatkowy zostanie uszczelniony, programy opieki społecznej zreformowane, a deficyt znajdzie się pod kontrolą. Jednak skala reform jest tak wielka, a dotychczasowe postępy na tyle małe, że trudno nie obawiać się, że całe przedsięwzięcie stanowi dla amerykańskiej klasy politycznej zbyt wielkie wyzwanie, przez co może spotkać nas jakaś niemiła niespodzianka.
Maciej Bitner, główny ekonomista Wealth Solutions