Finansowi aferzyści nie siedzą w więzieniach
Głośne afery na rynku finansowym wybuchają co kilka lat i zawsze pojawia się pytanie - jak można było do tego dopuścić? Ta kwestia przewijała się mocno w 2012 r., kiedy po upadku Amber Gold wśród winnych bezczynności wymieniane były wszystkie służby państwowe, zaczynając od nadzoru finansowego, poprzez prokuraturę i ABW, a na aparacie skarbowym kończąc.
Znacznie rzadziej zastanawiamy się, dlaczego służby państwowe mają tak poważne problemy z ukaraniem winnych afer już wykrytych? Wydawałoby się, że dysponując zapleczem w postaci wywiadu, policji, prokuratury oraz urzędów odpowiedzialnych za dbałość o rynki finansowe, skazanie winnych nie powinno stanowić problemu. Tymczasem większość osób uznawanych za odpowiedzialne za afery finansowe albo jest na wolności, albo - w najlepszym razie - czeka na proces w areszcie. Wyroki to rzadkość, a przestępcy i tak po ich usłyszeniu są zwykle wolnymi ludźmi, bo albo otrzymują kary w zawieszeniu, albo na poczet wyroku zaliczany jest czas już spędzony za kratami. Grzywny orzekane przez sądy liczone są raczej w tysiącach czy dziesiątkach tysięcy złotych, co jest zupełnie nieadekwatne do wyrządzonych szkód. W przypadku Amber Gold biegli wyliczyli, że klienci stracili 620 mln zł.
Jedną z najgłośniejszych afer giełdowych ubiegłego wieku była tak zwana WIRR-ówka. Kilku inwestorów kupowało i sprzedawało akcje paru spółek, mocno windując ich kursy. Gdy zachęceni wzrostami do gry wchodzili i zaczynali kupować papiery niezorientowani gracze - wówczas pomysłodawcy sprzedawali swoje, zarabiając fortunę.
Sprawa, w której śledczym pomagała ówczesna Komisja Papierów Wartościowych i Giełd (poprzedniczka obecnej Komisji Nadzoru Finansowego), została umorzona. Powodem była opinia biegłego, który uznał, że wahania cen akcji na giełdzie są normalne i nie można uznać, iż w przypadku WIRR-ówki doszło do zmowy. Uzasadnienie zbulwersowało nie tylko KPWiG, która zażądała wznowienia śledztwa. Udało się, ale sprawa ponownie zakończyła się umorzeniem.
Dla osób, którym na sercu leży dobro rynku kapitałowego, informacja o umorzeniu śledztwa w dość głośnej sprawie oznaczała, że polski wymiar sprawiedliwości nie radzi sobie nawet z niezbyt wyrafinowanymi przestępstwami finansowymi. Ale dla tych, którzy chcieli pójść w ślady osób zamieszanych w WIRR-ówki stanowiła ona lekcję, że nawet niezbyt sprytne machinacje na giełdzie mogą pozostać bezkarne.
W 2004 r. doszło do przedziwnego skoku na rynku kontraktów terminowych na WIG20 (tzw. instrumentów pochodnych, których wartość zależy od przewidywanej wartości indeksu). Ich kurs najpierw spadł o 6,6 proc., by - dokładnie - 100 sekund później podskoczyć o 17 proc. Początkowo sprawa wyglądała na pomyłkę maklera - złożył złe zlecenie, później próbował sprawę odkręcić, składając zlecenie przeciwne. Między innymi właśnie ze względu na możliwość popełnienia przez maklera pomyłki, giełda odmówiła anulowania transakcji.
Dość szybko jednak okazało się, że pomyłka została zainscenizowana. W trakcie tego spektaklu kilkuset inwestorów poniosło straty, kilkuset zarobiło, a największe zyski - 2,6 mln zł - osiągnęła spółka Calgliari International. Jej konta zostały zablokowane, podejrzani zostali zatrzymani, a akt oskarżenia wpłynął do sądu błyskawicznie, jak na polskie warunki, bo już w 2005 r. I... na długie lata zapadła cisza. W tym czasie zablokowane pieniądze zostały zwolnione - i błyskawicznie zniknęły z konta firmy, a osoby podejrzane o udział w aferze wróciły do normalnego życia. Jeden z nich - Arkadiusz O. - ma nawet ambicje polityczne, wszedł do władz Kongresu Nowej Prawicy. Oczywiście, żaden z podejrzanych nie przyznaje się do winy. Ich zdaniem, przyczyną całego zamieszania był błąd systemu.
W roku 2006 rynek kapitałowy żył sprawą WGI. Założona w 1999 r. spółka zajmowała się najpierw inwestycjami na rynku walutowym, czyli foreksie, uzyskała licencję nadzoru na prowadzenie działalności maklerskiej. Dom Maklerski WGI wydawał się firmą dużą i stabilną - powiększała się grupa kapitałowa firmy, a w radzie nadzorczej zasiadali znani politycy i ekonomiści. Jednak okazało się, że firma nie mówi swoim klientom prawdy o stanie ich rachunków. M.in. dlatego WGI DM wiosną 2006 r. stracił licencję na działalność maklerską. Bankructwo firmy zostało ogłoszone niedługo później - w czerwcu. Na kontach firmy nie było pieniędzy, więc sąd umorzył postępowanie upadłościowe.
W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że spółka prowadziła "wielotorową" księgowość - inne wartości podawała swoim klientom, inne zaś raportowała nadzorowi. Okazało się, że część środków trafiła na rynek amerykański poprzez spółkę córkę DM WGI, czyli WGI Consulting Sp. z o.o. Ta wyemitowała obligacje, objęte przez firmę dominującą w grupie, a środki trafiły do USA, na rachunki Wachovia Securities. Informacje na temat wysokości zainwestowanych w ten sposób kwot są różne, część z nich udało się odzyskać syndykowi WGI Consulting. Tutaj też padają różne liczby, ale jeśli nawet najwyższa z nich - ponad 16 mln dol. - jest prawdziwa, to i tak klienci sporo stracili. Prokuratura zarzuca szefom WGI DM wyrządzenie szkody majątkowej na blisko 250 mln zł, zaś poszkodowani szacują swoje straty na 320 mln zł. Symptomatyczne jest to, że proces przedstawicieli firmy upadłej w roku 2006 ruszył dopiero we wrześniu 2013 r.
To wszystko tak długo trwa, bo sprawami finansowymi zajmują się śledczy, prokuratorzy i sędziowie bez odpowiedniej wiedzy o rynku kapitałowym. Na ten brak wiedzy i znajomości rynku kapitałowego wśród przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości wielokrotnie zwracali uwagę przedstawiciele m.in. nadzorcy.
- Polski wymiar sprawiedliwości nie zna się na giełdzie - nie krył złości Wiesław Rozłucki, były prezes GPW w 2013 r., kiedy okazało się, iż rozprawa w sprawie afery 100 sekund będzie musiała rozpocząć się od nowa.
Do braku wiedzy przyznają się zresztą sami prokuratorzy i sędziowie. Bez wątpienia radziliby sobie lepiej z problematyką, gdyby byli szkoleni w mechanizmach działania giełdy i rynku finansowego. Ale możliwości pozyskania takiej wiedzy nie jest wiele, choć wśród prawników przybywa absolwentów szkół ekonomicznych. Jak mówi osoba znająca blisko wymiar sprawiedliwości, o wiele więcej czasu poświęca się uczeniu przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości na czym polega np. przestępstwo związane z mową nienawiści, niż manipulacje kursem akcji.
Dowodem, jak duże znaczenie ma odpowiednia wiedza o mechanizmach rządzących rynkiem czy daną firmą może być opublikowane przez "Puls Biznesu" zeznanie świadka w sprawie WGI. Tomasz K. pracował dla WGI Financial oraz DM WGI, a jego głównym zadaniem było pozyskiwanie klientów. W trakcie procesu padło pytanie - zadane przez Łukasza K., czyli jednego z oskarżonych: - Skąd wziął się przypływ wiedzy w zeznaniach świadka między 2009 a 2010 r.? - Myślę, że to była kwestia przesłuchującego mnie majora Świerczewskiego, który miał dużą wiedzę. W zeznaniach uczestniczył też młody prawnik reprezentujący poszkodowanych - odpowiedział Tomasz K.
To, że w zeznaniach brał udział prawnik wynajęty przez osoby poszkodowane to bardzo ważna kwestia. Pozwy ze strony poszkodowanych mogą być sposobem - i to stosunkowo dotkliwym - na ukaranie osób zamieszanych w afery finansowe.
Mogą, ale na razie nie są. Spróbowali tej drogi poszkodowani w sprawie Amber Gold. Łącznie przeciwko Marcinowi P., byłemu szefowi firmy obiecującej nieprzeciętne zyski z inwestycji w złoto, złożono w sądach ok. 40 pozwów o zwrot pieniędzy zainwestowanych w produkty firmy. W lipcu br. sąd w Tczewie jeden z takich pozwów odrzucił. - Powódka nie ma tytułu wykonawczego - wyjaśniała sędzia Urszula Minga-Głuszcz, cytowana przez PAP. - Jest nim prawomocny wyrok przeciwko spółce, opatrzony klauzulą wykonalności, bądź zatwierdzona przez sędziego komisarza lista wierzytelności - mówiła.
A tych dokumentów nie ma, ponieważ - mówimy o roku 2014, czyli dwa lata od chwili bankructwa firmy - postępowanie likwidacyjne się nie zakończyło. Nie wiadomo, czy inne pozwy również trafią do kosza z tego samego powodu, czy może są lepiej przygotowane od strony prawnej (czyli skarżący posiadają jakiegoś rodzaju tytuły wykonawcze).
Tego typu postępowania są o wiele częstsze w USA, gdzie na dodatek zapadają bardzo bolesne wyroki. Ostatnio głośnym echem odbiło się orzeczenie sądu, dotyczące odszkodowania za śmierć męża, jakie wdowie będzie musiał wypłacić koncern tytoniowy. Sąd przyznał kobiecie 23,6 mld dol.
Oczywiście, ta sprawa nie dotyczyła rynku finansowego, ale prezesi tamtejszych banków, funduszy inwestycyjnych i innych firm znają siłę pozwów cywilnych i gotowi są płacić miliardy, aby uniknąć jeszcze poważniejszych konsekwencji. Tak stało się np. w lipcu tego roku, kiedy Citigroup zgodziło się na dobrowolną karę w wysokości 7 mld dol. za niedostateczną kontrolę nad udzielanymi kredytami hipotecznymi. Wysokość kary została wynegocjowana z nadzorem w ramach ugody, a jednym z jej warunków jest ochrona przed pozwami ze strony klientów. Wcześniej, pod koniec ub. r. JP Morgan zgodził się zapłacić 13 mld dol. - również za swoje poczynania przed kryzysem i także elementem ugody była ochrona przed pozwami cywilnymi.
My musimy polegać na czujności Komisji Nadzoru Finansowego, która próbuje walczyć z przestępstwami giełdowymi poprzez doniesienia do prokuratury. W 2013 r. liczba zawiadomień o możliwości przestępstwa na rynku finansowym wyniosła 78 i - jak do tej pory - była rekordowo wysoka. Z tego 22 dotyczyło gromadzenia depozytów bez odpowiedniej licencji, 21 odnosiło się do możliwej manipulacji instrumentami finansowymi, 15 związane było z prowadzeniem działalności w zakresie obrotu instrumentami finansowymi bez odpowiedniego zezwolenia, 9 wynikało z podejrzenia o naruszenie przepisów przy przeprowadzaniu oferty papierów wartościowych, a 8 - dotyczyło tzw. insider trading, czyli wykorzystania informacji poufnych.
Jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie zawiadomienia dotyczące transakcji giełdowych, w ub. roku było ich 29 (manipulacja i insider trading). Dla porównania liczba transakcji dokonywanych w ubiegłym roku na rynku giełdowym wynosiła 65,6 tys. dziennie, co daje ok. 24 mln transakcji w całym roku. Innymi słowy - tylko jedna operacja na milion wzbudziła zastrzeżenia KNF.
Z Komisji sprawa musi jeszcze trafić do prokuratury, a tam dzieje się różnie. Tak było choćby w przypadku Amber Gold. Komisja Nadzoru Finansowego umieściła firmę na liście ostrzeżeń - gdzie informuje o podmiotach, które według nadzoru działają niezgodnie z przepisami - ale Komisja próbowała przekonać prokuraturę do wszczęcia śledztwa w sprawie przyjmowania przez firmę depozytów od klientów mimo braku licencji bankowej. Prokuratorzy jednak zajęli się tym dopiero wtedy, gdy Amber Gold już padł, a ok. 850 mln zł wyparowało z kont.
Także z pozostałymi zgłoszeniami bywa różnie. - Na Śląsku prokuratorzy przychylają się do naszego spojrzenia, w Warszawie różnie bywa, a na Wybrzeżu kilka razy umarzali postępowania - mówił Andrzej Jakubiak, przewodniczący KNF w sierpniu 2012 r., czyli po wybuchu afery Amber Gold.
- Z czego to wynika? Moim zdaniem wcale nie z niejednoznaczności przepisu. Mam wrażenie, że prokuratorzy często czekają, aż w sprawie konkretnego parabanku pojawią się poszkodowani. To błąd, bo do ścigania prowadzenia działalności bankowej bez zezwolenia nie są potrzebne doniesienia pokrzywdzonych. Poza tym niektórzy prokuratorzy potrzebują 150 proc. pewności, że podejrzany parabank wykorzystuje pieniądze klientów, a nie własny kapitał np. do udzielania pożyczek - dodał.
Już w 2005 r. Instytut Sobieskiego wskazywał, że sposobem na indolencję organów sprawiedliwości w sprawach przestępstw finansowych byłoby powołanie pionu prokuratorskiego w ramach nadzoru finansowego. Od tego czasu zrealizowano już inne propozycje Instytutu - np. dotyczące przeniesienia nadzoru nad funduszami emerytalnymi do KPWiG (obecnie całym rynkiem finansowym zajmuje się jeden regulator, KNF) - ale pionu prokuratorskiego nadal nie ma. KNF otrzymała jedynie uprawnienia prokuratorskie, które umożliwiają jej dołączanie do postępowań związanych z rynkiem kapitałowym.
Nadzór nie korzysta z nich jednak zbyt często, a zdarzają się i przypadki, kiedy ich zastosowanie budzi wątpliwości. Przykładem może być zakończona niedawno sprawa przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów, którą były pracownik nadzoru wytoczył firmie ubezpieczeniowej. Celem powództwa było ustalenie, czy sprzedawane przez ubezpieczyciela produkty są polisami. KNF skorzystała z uprawnień prokuratorskich, ale po to, aby wspomóc... stronę skarżoną, czyli firmę ubezpieczeniową.
W tej sytuacji aż dziwne wydaje się, że polskie sądy czasem skazują za przestępstwa finansowe czy giełdowe. Tylko, że jeśli już do tego dojdzie, trudno mówić o zaspokojeniu poczucia sprawiedliwości. Na przykład w 1999 r. doszło do skazania inwestora, który manipulował kursem akcji Banku Śląskiego. Kara to 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata oraz... 2 tys. zł grzywny. Z kolei w 2005 r. osoba manipulująca akcjami Wodkanu została ukarana grzywną w wysokości 4 tys. zł. Wprawdzie te kwoty rosną, co wynika ze zmian w prawie, ale nawet rekordowa grzywna w wysokości 2 mln zł - nałożona w 2010 r. na cztery osoby, uznane winnymi manipulacji kursem Pażuru - wydaje się niezbyt adekwatna do korzyści, jakie dzięki swoim poczynaniom ci ludzie mogli osiągnąć. Poza tym w śledztwie była mowa o siedmiu osobach, winnych manipulacji.
Wcześniej sporą kwotę - bo 250 tys. zł - zapłacił Bogusław Wypychewicz, były prezes Zakładu Produkcji Urządzeń Elektrycznych i największy akcjonariusz tej spółki. Była to kara za sztuczne podwyższenie kursu ZPUE, dzięki czemu mógł on przeprowadzić korzystną transakcję pakietową.
Jak widać, największe szanse na skazanie mają ci, którzy próbują manipulować akcjami małych firm. W takich przypadkach bowiem widać, że coś się dzieje - dochodzi albo do nagłych skoków kursu, albo cena akcji rośnie od pewnego czasu, choć brakuje informacji ze spółki, czy z jej otoczenia, które ten wzrost by uzasadniały.
O wiele trudniej dostrzec, że coś złego dzieje się z dużymi firmami. Zwykle dochodzi do tego, kiedy spółka pada. Przykładem może być Gant. Jeszcze niedawno był to jeden z największych deweloperów w kraju. Wprawdzie o tym, że ma kłopoty, było wiadomo mniej więcej od roku, gdy spółka nie wykupiła na czas swoich obligacji, ale wydawało się, że przedsiębiorstwo budujące setki mieszkań w całym kraju, dysponujące gruntami i mające dziesiątki spółek zależnych, ma kompletnie pustą kasę.
Na pierwszy rzut oka Gant nie odróżniał się od innych deweloperów. Tak jak wiele firm z tej branży, struktura grupy kapitałowej była bardzo skomplikowana. Spółek zależnych w ostatnich kilku latach było ok. 60. Większość z nich była spółkami celowymi, powołanymi do realizacji konkretnej inwestycji, czyli budynku albo osiedla. I tak, jak to jest w przypadku innych deweloperów, finansowanie wewnątrz grupy odbywało się poprzez pożyczki udzielane w różnych konfiguracjach.
Tuż po ogłoszeniu upadłości likwidacyjnej i wejściu syndyka do firmy, do prokuratury popłynęło pierwsze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Złożył je syndyk. Oficjalnie nie wiadomo, czego dotyczyło, ale po rynku krążą informacje, iż chodzi właśnie o niespłacone pożyczki udzielane wewnątrz grupy. Ponoć syndyk skorzystał ze specjalnego raportu, przygotowanego na zlecenie Ganta na początku tego roku przez jednego z audytorów, a utajnionego ze względu na wnioski, jakie z analizy płynęły.
O tym, że sprawa może dotyczyć pożyczek, świadczyć może drugie doniesienie do prokuratury, złożone przez Ireneusza Radczyńskiego, byłego wiceprezesa Ganta, który wywodził się z grupy firm skupionych wokół Budopolu, będących również częścią grupy kapitałowej Ganta. Jego doniesienie dotyczyło niespłaconych obligacji o wartości ok. 30 mln zł, które spółki z grupy Budopolu kupiły od innych firm z grupy Ganta.
Cytowany przez Polskie Radio Wrocław sędzia Jarosław Horobiowski tak argumentował przekształcenie postępowania upadłościowego układowego w likwidację Ganta i jednoczesne zamknięcie postępowania z powodu braku praktycznie jakichkolwiek środków w spółce: "Można domniemywać, że cała ta struktura i sposób skonstruowania całej grupy kapitałowej nie były podyktowane dobrą wolą i mogły mieć na celu wyprowadzenie wielomilionowych kwot z pokrzywdzeniem wielu wierzycieli".
Sprawa Ganta na pewno zajmie prokuratorów na długie lata - o ile oczywiście dopatrzą się w niej znamion przestępstwa. O tym, że mogą umorzyć sprawę, świadczy choćby to, iż we wcześniejszych działaniach Ganta nie widziały nic złego ani KNF, ani giełda, ani audytorzy, którzy badali sprawozdania firmy, ani tym bardziej dotychczasowi akcjonariusze i przedstawiciele spółek zależnych.
Media zajęły się głównie problemami ludzi, którzy wpłacili pieniądze, często pochodzące zz kredytu bankowego, na zakup mieszkania od dewelopera, a nie tym, co doprowadziło do upadłości firmy. Według różnych wyliczeń Gant jest winien wierzycielom od 500 do nawet 900 mln zł, to zatem afera porównywalna z Amber Gold, gdzie wartość strat to ponad 600 mln zł.
Mało kto dostrzega problem z szerszej perspektywy, w której widać, że ułomny wymiar sprawiedliwości to także ułomne państwo, w którym przestępcy mają przewagę nad uczciwymi. Nawet ci schwytani na gorącym uczynku.
Marek Bogusz