Halloween już straszy inwestorów
Jesień tuż-tuż. Inwestorom serce drży coraz mocniej. Powód? Wrzesień i październik to statystycznie najgorsze miesiące na rynkach akcji. Upodobały je sobie krachy i kryzysy.
Zaczęło się. Za oceanem, jak co roku o tej porze, rynek zalewają różnego typu analizy i raporty o zatrważających wręcz tytułach. Przypominają inwestorom o bardzo złej sławie dwóch sąsiadujących ze sobą miesięcy - września i października. Chodzi o popularny zwłaszcza na Zachodzie tzw. efekt Halloween.
Trzeba zauważyć, że powakacyjne miesiące sumiennie zapracowały sobie na złowieszczy wizerunek. Wystarczy chociażby rzut oka na statystykę. Za oceanem wyliczono, że wrzesień uszczupla z reguły portfele amerykańskich inwestorów średnio o 1 proc. Co ciekawe, to jedyny miesiąc w roku, podczas którego statystycznie rzecz biorąc inwestorzy giełdowi tracą pieniądze (pozostałe miesiące są z reguły na plusie). I nie można tego tłumaczyć tylko tym, że fundusze emerytalne czy hedgingowe robią ostatnie, podatkowe porządki przed zbliżającym się końcem roku.
Być może statystyka prezentowała się inaczej, gdyby nie liczne kryzysy i krachy, które nadzwyczaj polubiły depresyjną jesień. Warto przypomnieć chociażby "czarny" październik na Wall Street z 1929 roku, czy jeszcze gorszy październikowy krach z 1987 roku. No i oczywiście 2008 rok, kiedy to wrześniowy upadek globalnego banku inwestycyjnego Lehman Brothers zamroził światowe rynki kredytowe i doprowadził do ogólnoświatowej recesji. Niektórzy wspominają jeszcze atak terrorystyczny z 11 września 2001 roku, najgorszy miesiąc Wielkiej Depresji (we wrześniu 1931 roku Dow Jones spadł o 30 proc.), a nawet wielki krach z 1873 roku. A to wcale nie koniec wyliczanki.
Na GPW, która z niemal z 90-procentowym podobieństwem podąża za giełdowymi indeksami zachodnimi, statystyki też sugerują właścicielom akcji przejście jesienią na wyższy poziom bezpieczeństwa. Fala przeceny w USA potrafi w mgnieniu oka przelewa się bowiem przez cały świat. W pamięci niektórych inwestorów zapadł m.in. kryzys rosyjski z 1998 roku. Zaczął się on co prawda w sierpniu, ale potężne żniwo zbierał przez dwa kolejne miesiące. WIG20 zanurkował wtedy o 46 proc. Dokładnie rok później doszło do tąpnięcia naszego indeksu blue chipów o 21 proc. To było już "tylko" echo wydarzeń z 1998 r.
Wrzesień i październik to jednak nie jedyne miesiące w roku, które mają na giełdzie swoją symbolikę. Jednym z najbardziej lubianym przez inwestorów jest efekt stycznia. Symbolizuje on wzrosty indeksów w pierwszym miesiącu roku, a zwłaszcza w dwóch pierwszych jego tygodniach. Często jest to wiązane z noworocznym optymizmem wśród instytucji finansowych i większą ich odwagą do podejmowania ryzyka na początku roku podatkowego. Ewentualne straty można bowiem zniwelować w kolejnych miesiącach.
Efekt stycznia to nie tylko pobożne życzenie właścicieli akcji. Na warszawskiej giełdzie styczeń to jeden z dwóch najlepszych miesięcy do zarabiania w roku (obok kwietnia i grudnia). Statystycznie - można zarobić znacznie więcej, niż w pozostałych miesiącach. W USA zresztą jest podobnie. Od lat 20-tych amerykańscy inwestorzy mogli zarobić w styczniu 4 proc. Dla porównania - w pozostałych miesiącach - tylko 1 proc.
Na parkiecie panuje jeszcze inny przesąd: "jaki początek roku, taki cały rok". Tu niestety już trudniej o potwierdzenie. Przynajmniej na warszawskiej giełdzie. W ostatniej, burzliwej dekadzie zależność ta sprawdzała się tylko w połowie. Chyba, że weźmiemy tylko cztery pierwsze dni stycznia; wtedy ta zasada ma prawie 90-procentową skuteczność!
Znacznie częściej "barometrem stycznia" posługują się Amerykanie. W latach 1950-2003, dobry styczeń najszerszego za oceanem indeksu S&P500 aż w 88 proc. przypadków poprzedzał wzrosty w kolejnych miesiącach roku (tak było w 30 na 34 przypadkach). Trzeba jednak zauważyć, że najczęściej wzrostowy styczeń przypadał na pierwszy rok cyklu prezydenckiego w USA. To raczej nie przypadek.
Wśród inwestorów równie popularnym tematem jest grudniowy rajd Św. Mikołaja. Symbolizuje świąteczne wzrosty indeksów. Ma to związek m.in. z efektem stycznia (niektórzy inwestorzy próbują zająć pozycję z wyprzedzeniem). Inwestorzy liczą też na tzw. window dressing, czyli podciąganie kursów przez instytucje na koniec okresu rozliczeniowego. Z reguły ta stara zasada sprawdza się, choć jak pokazuje 2009 rok, nie zawsze. Statystycznie - grudzień to bowiem jeden z trzech najlepszych miesięcy w roku na GPW. I co ważne - średni zysk inwestorów w tym okresie jest aż trzykrotnie wyższy niż średnia strata. A warto zauważyć, że w historii GPW stratnych grudniów była tylko 28 proc. Jednym słowem - jak ryzykować, to w grudniu. W USA, w ostatnich 80 latach, aż 25 razy indeksy notowały szczyty właśnie w grudniu. Mało tego. W 72 procentach zwiastowały niezły efekt stycznia.
Warto wspomnieć jeszcze o maju. Licząc od 1995 roku to na ogół najgorszy miesiąc na warszawskiej giełdzie w całym, pierwszym półroczu. Warto więc na poważnie wziąć pod uwagę znane na Zachodzie powiedzenie "sell in may and go away", które radzi, aby już w maju przygotować się na zbliżające wakacje sprzedając akcje. Zresztą złą sławę tego wiosennego miesiąca można powiązać nie tylko z wakacjami i odpoczynkiem inwestorów, ale również z czerwcowym dniem Trzech Wiedź (chodzi o kwartalne rozliczenie instrumentów pochodnych), a zwłaszcza z bliskim końcem półrocza, który służy porządkom w portfelach instytucji finansowych (zwłaszcza tych, które muszą regularnie ujawniać klientom skład zarządzanych portfeli).
To oczywiście tylko historia, a na giełdzie - jak wiadomo - liczy się przyszłość, która lubi zaskakiwać. Znajomy dziennikarz mawia, że na giełdzie najlepszy miesiąc na inwestycje to styczeń, luty, a potem marzec, kwiecień... i tak aż do grudnia. Do wszystkich, przedstawionych magicznych teorii i statystyk lepiej więc podchodzić z dystansem, choć na pewno warto je znać.
Andrzej Stec
redaktor Pulsu Biznesu, członek zarządu Związku Maklerów i Doradców