Afrykańska klątwa bogactwa
W minionych latach Afryka była nieodmiennie postrzegana jako róg obfitości, z którego korzystali wszyscy, oprócz jej mieszkańców - krynica złota i diamentów, niewolników i minerałów, bawełny i kauczuku; ostatnio także ropy.
Dziś bogactwa Czarnego Lądu są wabikiem dla nowej kasty poszukiwaczy i łupieżców, ale odwieczne pytanie brzmi tak samo: kto na tym zyskuje? Ludzie, czy koteria politycznych i wojskowych elit, których korzenie - odżywiane i nawadniane przez obce potęgi i zagranicznych inwestorów - sięgają głęboko w postkolonialną afrykańską glebę?
Spójrzmy chociażby na Gwineę Równikową i Zimbabwe - dwa kraje, gdzie zrządzeniem geologii i geografii przywódcy zapewnili sobie rajskie życie, umacniając swoje rządy ściegami finansowych zastrzyków.
W Gwinei Równikowej złoża ropy odkryto w 1996 roku, mniej więcej na półmetku ponad trzydziestoletniego urzędowania prezydenta Teodoro Obianga Nguemy Mbasogo. Obecnie kraj ten jest trzecim największym producentem ropy w Afryce subsaharyjskiej, po Nigerii i Angoli. Od 2002 roku PKB Gwinei Równikowej wzrosło o 5 000 proc., ale - jak podaje Human Rights Watch - mimo to większa część niespełna 650-tysięcznej populacji żyje za jednego dolara dziennie.
Gospodarka Zimbabwe przez długi czas staczała się po równi pochyłej, gdy w 2006 roku w Marange na wschodzie kraju odkryto niespodziewanie ogromne i ponoć bajeczne wręcz złoża diamentów. Jednak według Human Rights Watch "diamenty wciąż przynoszą zyski tylko nielicznej grupie wyższych urzędników z kręgów rządowych oraz ich wspólnikom, a nie rozumianemu całościowo społeczeństwu Zimbabwe".
Społeczeństwa tych krajów nie są osamotnione w znoszeniu tak zwanej "klątwy bogactwa".
W Angoli, Nigerii, Sudanie i Gabonie bogaci się władza, podczas gdy ubodzy, na wątpliwym błogosławieństwie w postaci złóż ropy, zyskali niewiele - o ile w ogóle można tu mówić o zyskach. W postkolonialnych annałach często odnotowywane są okresy niemal wyłącznej zależności od konkretnego surowca - jak chociażby Zambii i Zairu (ówczesnego Konga) od miedzi w dobie Zimnej Wojny czy Nigru od uranu. Jest to cecha charakterystyczna państw jednopartyjnych, ujawniająca się w miarę, jak afrykańskie gospodarki stawały się zakładnikami kaprysów odległych, zagranicznych rynków.
W Ugandzie mówi się dziś o potrzebie eksploatacji odkrytych niedawno ogromnych złóż ropy. Obecny prezydent tego kraju, Yoweri Museveni, sprawuje władzę od 1986 roku.
Niektórzy nazywają to paradoksem obfitości. Na całym świecie w krajach bogatych w ropę naftową, gaz ziemny i złoża mineralne żyje łącznie 3,5 mld ludzi - podaje EITI (Inicjatywa Branży Wydobywczej na rzecz Przejrzystości). Wszyscy oni powinni korzystać z tych naturalnych bogactw, ale "na skutek słabości tamtejszych struktur rządowych w krajach tych panuje ubóstwo, korupcja i przemoc" - podkreślają zrzeszeni w Inicjatywie koalicjanci. I tak też zazwyczaj się dzieje.
Owszem, wielkie koncerny, rządy i organizacje poparcia starają się nakłonić afrykańskie reżimy do przestrzegania wyższych standardów - czy to poprzez próby zawstydzenia lokalnych przywódców, czy też w drodze nacisków albo za pomocą pochlebstw.
- EITI nie jest organizacją działającą na pokaz - mówi Jonas Molberg, dyrektor mającej siedzibę w Oslo Inicjatywy, która dąży do zwiększenia stopnia jawności i odpowiedzialności w przemyśle wydobywczym państw bogatych w zasoby naturalne. - Wierzymy, że nasze działania mogą coś zmienić.
Tego typu mechanizmy łatwo jednak zlekceważyć lub obejść. Tego, że możliwości międzynarodowych inicjatyw mających na celu promowanie uczciwości są ograniczone, dowodzą przykłady Gwinei Równikowej i Zimbabwe.
Rząd Gwinei Równikowej wydał swego czasu oświadczenie, w którym oficjalnie wyrażał zainteresowanie członkostwem w EITI, zrzeszającej wielkie koncerny naftowe i górnicze, a także rządy i organizacje pozarządowe w krajach, w których działa. Członkostwo w Inicjatywie spotkałoby się w powszechnym uznaniem, a Gwinea Równikowa zostałaby jednocześnie zobowiązana do przestrzegania standardów przejrzystości w kwestii swoich przychodów z wydobycia i eksportu ropy. W kwietniu okazało się jednak, że afrykańskie państwo nie zdążyło spełnić kryteriów kwalifikacyjnych w wyznaczonym terminie, a EITI po raz pierwszy w swojej historii odrzuciła prośbę o jego przedłużenie. Warunki te - dotyczące między innymi wprowadzenia nowych metod księgowania celem dokładnego śledzenia przepływu funduszy pochodzących z wydobycia ropy - okazały się zbyt trudne do spełnienia także dla wielu innych krajów aspirujących do członkostwa.
Fiaskiem zakończyła się również niedawna próba podreperowania swojego wizerunku przez prezydenta Obianga. Przekazał on UNESCO kilka milionów dolarów z prośbą, by organizacja ustanowiła nagrodę jego imienia, przyznawaną za badania w dziedzinie nauk o zdrowiu i życiu. Pomysł ten spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem demokratycznych państw i licznych organizacji, które przypomniały światu o notorycznym łamaniu praw człowieka przez reżim Obianga.
Jeśli chodzi o Zimbabwe, to jest ono sygnatariuszem procesu Kimberley, wprowadzanego przez ONZ i zrzeszającego koncerny, organizacje oraz rządy państw, których wspólnym celem jest wyeliminowanie z obrotu handlowego tzw. krwawych diamentów (tj. takich, w przypadku których środki finansowe pochodzące z handlu nimi przeznaczane są na zakup broni i inne działania wspierające ruchy rebelianckie i konflikty zbrojne - red.).
Obecne starania Zimbabwe, którego rząd próbuje uzyskać akceptację dla eksportu kamieni pochodzących z pól Marange na wschodzie kraju, to wielki sprawdzian skuteczności Procesu Kimberley w zakresie nadzorowania handlu diamentami. W regionie tym dochodziło i dochodzi bowiem do licznych nadużyć ze strony armii (wprowadzonej na teren pól, by zapobiec nielegalnemu wydobyciu - red.), w tym także zabójstw, gwałtów, tortur i kontrabandy.
W przypadku Zimbabwe, tak jak w przypadku Gwinei Równikowej, pytanie brzmi: co jest bardziej nęcące dla pozbawionych skrupułów polityków - aprobata ze strony międzynarodowej społeczności czy natychmiastowy dostęp do podziemnych bogactw?
W tym miejscu warto nadmienić, że nie jest to jedyny związek pomiędzy tymi krajami: w 2004 roku grupa najemników planujących obalenie prezydenta Obianga zatrzymała się w Zimbabwe, by zaopatrzyć się w broń. Zamiast broni czekał ich jednak areszt, a ich lider po niedługim czasie został wydany władzom Gwinei Równikowej. Można by to nazwać zawodową kurtuazją.
Proces Kimberley został wprowadzony dziesięć lat temu jako mechanizm mający położyć kres obrotowi kamieniami, których wydobycie podsycało konflikty wewnętrzne w Sierra Leone, Liberii i Angoli. W rozumieniu tej rezolucji "krwawe diamenty" są "wykorzystywane przez ruchy rebelianckie lub ich sojuszników do finansowania konfliktów mających na celu obalenie legalnych rządów". Zapis ten nie stosuje się jednak do Zimbabwe, gdzie organizacje praw człowieka i inne środowiska otwarcie wyrażają niepokój nie w związku z wojną wewnętrzną prowadzoną przeciwko władzy, ale w związku z tym, jak ta właśnie władza traktuje swoich obywateli.
W lipcu kraje uczestniczące Procesu Kimberley udzieliły Zimbabwe zgody na eksport części diamentów w zamian za umożliwienie niezależnym obserwatorom zbadania doniesień o nadużyciach w rejonie pól Marange. Organizacja jest jednak podzielona: jej wysiłki na rzecz osiągnięcia kompromisu mogą utknąć w martwym punkcie, a odniesione dziesięć lat temu sukcesy trzeba przeszczepić na grunt nowych i zupełnie innych okoliczności, w których najważniejszą kwestią jest łamanie praw człowieka.
- Problem polega na tym, że Proces Kimberley nie "dorósł" do wyzwań XXI wieku - uważa Arvind Ganesan, waszyngtoński ekspert Human Rights Watch.- Zarówno w przypadku EITI i Procesu Kimberley zasadniczym problemem jest niechęć lub niezdolność rządzących do podporządkowywania się regułom, które sami wyznaczają.
Alan Cowell
New York Times / International Herald Tribune
Tłum. Katarzyna Kasińska