"Balcerowicz musi wrócić"! Czyli kto zdusi inflację?
W naszym regionie Europy inflacja rozszalała się na dobre, co powinno zmusić banki centralne Węgier, Polski i Czech do reakcji i podwyżki stóp procentowych. Im szybciej globalnie skończy się era taniego kredytu i dodruku pieniędzy tym lepiej, bo rozregulowuje to gospodarki i tworzy spekulacyjne bańki, których pęknięcie może wywołać kolejny kryzys.
Galopadę cen widać w Polsce od końcówki 2019 roku, z wyhamowaniem w okresie pandemii, ale wiosną tego roku wskaźnik inflacji konsumenckiej (CPI) ponownie stał się bardzo niepokojący - w kwietniu ceny według GUS wzrosły 4,3 proc. (rok do roku). Jeszcze gorzej, gdy weźmiemy bardziej porównywalny z innymi krajami wskaźnik liczony według metodologii unijnej (HICP ma liczony inny skład koszyka) - według Eurostatu poszybował u nas do 5,1 proc., czyli umownie przybiliśmy z inflacją "piątkę".
Podobnym "sukcesem" mogą pochwalić się tylko Węgrzy, gdzie inflacja doszła do 5,2 proc. i - jak na politycznych i gospodarczych bratanków przystało - idziemy łeb w łeb, będąc absolutnymi liderami w Europie. Generalnie nasz region Europy stał się prawdziwym zagłębiem inflacyjnym, bo w słynących ze stabilności Czechach wzrost cen sięgnął 3,1 proc. Inflacja trzymana jest w ryzach jedynie na Słowacji, ale to zasługa posiadania przez naszych południowych sąsiadów euro - inflacja w całej strefie euro sięga tylko 1,6 proc. (w całej Unii - 2 proc.).
Sytuacja robi się zatem bardzo poważna, bo sternicy polityki pieniężnej mogą uspokajać nas ile chcą, że inflacja jest przejściowa, ale każdy, kto na co dzień robi zakupy w sklepie albo korzysta z usług raczej nie bierze tego za dobrą monetę mierząc swoim portfelem, skoro z miesiąca na miesiąc widzi rozpędzające się cenowe szaleństwo. O tym, ile warte są oficjalne przewidywania niech świadczy fakt, że przed rokiem szef NBP i premier straszyli nas wręcz deflacją (odwrotność inflacji), zapewniając, że inflacja nie jest żadnym problemem. A jednak okazało się, że jest. Coraz większym.
Dlatego z ostrożnością należy podchodzić także do najnowszych przewidywań ministra finansów, którzy twierdzi, że inflacja konsumencka powinna spowolnić do 3-3,5 proc. w tym roku, do ok. 3 proc. w 2022 roku i ok. 2,5 proc. w 2023 roku. Na razie oficjalne przewidywania inflacyjne to często festiwal pomyłek i urzędowego optymizmu, który w założeniu ma studzić oczekiwania inflacyjne.
Bo problemem jest nie tylko bieżący wzrost cen, ale także długoterminowy trend, którego oczekują przedsiębiorcy. Jeśli "wdrukują sobie", a wielu to już zrobiło, że ceny będą dalej rosnąć i rosnąć, to podnoszenie cen wejdzie im w krew i inflacja będzie samonapędzającym się procesem. Poza przyczynami wewnętrznymi mamy także zewnętrzne, na które nie mamy wpływu, np. ceny paliw czy surowców, także tzw. "miękkich" (np. zboża), które w dużej mierze determinują zmiany cen żywności.
Jednak utrzymywanie prawie zerowych stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej przy ponad 4 proc. inflacji (CPI) rodzi wiele ryzyk także z powodów politycznych, bo bije w interesy polskich rodzin, których powodzenie i troska o nie są podkreślane w deklaracjach politycznych. Inflacja pożera realną wartość programu 500+, który z biegiem czasu coraz trafniej powinien być nazywany 400+, winduje spekulacyjnie ceny nieruchomości, zatem mieszkania stają się coraz mniej dostępne szczególnie dla młodych, topi realną wartość oszczędności gromadzonych w bankach, gdzie średnie oprocentowanie lokat to z grubsza 0,3 proc., podnosi koszty utrzymania ze względu na wydatki na żywność, która w szczególności jest dużą pozycją w budżetach najmniej zamożnych gospodarstw domowych. To wszystko tworzy niebezpieczną mieszankę, która może mieć nieobliczalne skutki gospodarcze i polityczne.
Dlatego coraz częściej słychać głosy, także w naszej RPP, że trzeba coś z tym zrobić, zamiast upierać się przy sakramentalnym stwierdzeniu, że do końca obecnej kadencji RPP i szefa NBP (połowa 2022 roku) stopy pozostaną na niezmienionym poziomie, czyli praktycznie zerowym. Dalsze tolerowanie takiej sytuacji może bowiem skończyć się tym, że inflacja będzie coraz trudniejsza do okiełznania. W końcu na mównicę sejmową wejdzie ktoś odważny i powie: "Balcerowicz musi wrócić!". B. wicepremier, minister finansów i prezes NBP jest w Polsce symbolem nieustępliwej walki z inflacją, szczególnie na początku transformacji gospodarczej na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku.
Stłumienie inflacji i ponownej wepchnięcie jej na tory celu inflacyjnego (2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.) jest ważne nie tylko z punktu interesów konsumentów, którzy łapią się za portfele, ale także możliwości i ceny finansowania deficytu państwa przez inwestorów. A na rynku długu panuje duża nerwowość: ceny obligacji spadają (rosną rentowności). Inwestorzy - owszem - chcą nadal pożyczać, ale coraz drożej. I coraz mniej podoba im się, że pożyczają za mniej niż wynosi inflacja, bo wtedy realnie tracą. Widać to doskonale po rentownościach obligacji - polskie obligacje skarbowe dziesięcioletnie doszły już do blisko 2 proc. , a jeszcze przed miesiącem było to 1,50 proc.
Ktoś powie: po co tyle szumu o jakieś pół punkta procentowego? Ano, z punktu widzenia państwa i jego potrzeb pożyczkowych, a także kosztów obsługi zadłużenia, takie małe pół punkta procentowego przekłada się na bardzo duże kwoty. To, co z punktu widzenia konsumenta wydaje się mało istotne, z punktu widzenia finansów państwa staje się wrażliwe. Warto przy tym zwrócić uwagę, że problem z rosnącymi rentownościami obligacji zaczyna być na świecie powszechny.
Nasi inflacyjni bratankowie z Węgier mają "dziesięciolatki" już na poziomie 3,2 proc., a dwanaście miesięcy temu było to niespełna 2 proc. Podobna sytuacja jest także Czechach - odpowiednio 1,8 proc. i 0,9 proc. Choroba nieufności inwestorów dotknęła także USA, gdzie w dwanaście miesięcy rentowności "dziesięciolatek" podskoczyły aż o 1 pkt proc. (do 1,7 proc.). Tam również coraz mniej inwestorom podoba się masowy dodruk pieniędzy i tolerowanie rosnącej dynamicznie inflacji, która jest najwyższa od ponad dekady. Zatem można przypuszczać, że w najbliższych miesiącach może dojść do przełomu w myśleniu strategicznym wielu banków centralnych na temat zasadności utrzymywania ultra niskich stóp procentowych.
Wystarczy, aby jeden z największych graczy przerwał dodruk pieniądza i podwyższyłby, nawet symbolicznie stopy, aby szybko znalazł naśladowców. Tym bardziej, że propagandowe uzasadnienie dla taniego kredytu w kontekście walki ze skutkami gospodarczymi COVID staje się coraz mniej nośne, skoro - przynajmniej na tym etapie - pandemia wygasa, a gospodarki przygotowują się do dynamicznego odbicia, któremu - jak zawsze w takich sytuacjach - powinna towarzyszyć inflacja.
W naszym regionie Europy mocno z tonu "trzymamy tani kredyt za wszelką cenę" spuściły już Czechy, a nawet Węgry. Podwyżki stóp w naszym regionie będą stanowiły poważny sygnał dla NBP i RPP, że żarty z inflacją się skończyły.
Na dłuższą metę kapitał zagraniczny bowiem przepływa tam, gdzie są stopy wyższe w poszukiwaniu wyższych stóp zwrotu, porzucając te rynki, gdzie stopy są relatywnie niższe. Patrząc po rosnących rentownościach obligacji na świecie i w naszym regionie widać, że scenariusz podwyżek stóp procentowych jest powszechnie obstawiany przez inwestorów. Zatem pytanie brzmi nie "czy", ale "kiedy" to nastąpi. W Polsce dodatkowo apekt taniego kredytu ma wymiar polityczny, bo wyborcy mogą być rozczarowani, że pomimo propagandy sukcesu będą musieli jednak płacić wyższe raty.
Jednak scenariusz "doholowania" ceny kredytu na obecnym poziomie do najbliższych wyborów wydaje się nierealny, chyba że za cenę prowadzenia coraz bardziej ryzykownej polityki pieniężnej i gospodarczej. Tylko, że w takim scenariuszu mamy w perspektywie wariant turecki, gdzie zapanował chaos w polityce pieniężnej zmiksowanej z "wielką polityką", a ceną za to jest szalejąca inflacja, ubożenie społeczeństwa i rentowność obligacji dziesięcioletnich na poziomie 17 proc.
Zatem niech bankierzy centralni, szczególnie mniejszych państw nie posiadających własnych walut traktowanych za rezerwowe (np. dolara, euro czy franka), przestaną wreszcie lekceważyć inflację, bo skutki mogą być opłakane. I umownie hasło "Balcerowicz musi wrócić!" będzie słyszane w wielu językach, także np. po węgiersku. Wtedy dla odmiany będziemy mieć gospodarczo "Warszawę w Budapeszcie"...
Tomasz Prusek
Publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami