Banki "zbyt wielkie, aby upaść" szachują cały świat. Felieton Tomasza Pruska
Finansowe tarapaty dwóch wielkich amerykańskich banków i szwajcarskiego Credit Suisse wzbudziły lęk przed powtórką kryzysu z 2008 r. spowodowanego upadkiem legendy Wall Street - banku Lehman Brothers. Politycy i bankierzy centralni jak ognia boją się efektu "zarażania" w systemie bankowym, który powoduje, że problemy jednej instytucji infekują pozostałe, nie tylko finansowo, ale przede wszystkim utratą zaufania. Chętnie zapominają, że mają problem na własne życzenie: pozwolili zbudować banki systemowe określane jako "zbyt wielkie, aby upaść", które są napchane obligacjami skarbowymi, stającymi się pułapką, gdy w celu wypłaty depozytów sprzedają je ze stratą z powodu spadku cen po podwyżkach stóp.
Od upadku Lehman Brothers minęła już grubo ponad dekada, ale koszmar tamtych dni jest nadal obecny w głowach wielu finansistów i polityków. Władze federalne USA i amerykański bank centralny Fed pozwoliły wówczas na - wydawało się - zwykły i standardowy upadek fatalnie zarządzanego banku, którego motorem inwestycji był zysk za wszelką cenę, lekceważenie ryzyka i angażowanie w swoje operacje klientów - ze względu na skalę działalności - na całym świecie.
Na pierwszy rzut oka postąpiono słusznie, bo w systemie wolnorynkowym każda firma może upaść, skoro popełniła błędy i ma straty, które uniemożliwiają jej dalszą egzystencję. Jest jednak jedno zasadnicze "ale". Zgodzono się na upadek banku, o którym dopiero potem dowiedziano się, że jest "zbyt wielki, aby upaść", czyli pełni rolę systemową, z pajęczyną globalnych finansowych powiązań, których skala była nie do ogarnięcia ani przez nadzór finansowy, ani nawet najlepszych analityków. I dopiero upadek Lehman Brothers 15 września 2008 r. sprawił, że - mówiąc w przenośni - wszyscy rzucili się do liczydeł, aby policzyć wszystkie zobowiązania banku oraz co i komu sprzedał w trefnych papierach wartościowych zabezpieczonych hipotekami, które stały się bezwartościowe na skutek kryzysu na rynku nieruchomości w USA.
Upadłość Lehmana była nieodwracalna, a gdy opadł kurz na polu bitwy, okazała się ciosem w serce nie tylko amerykańskiego, ale i globalnego systemu finansowego, wpędzając w tarapaty finansowe nie tylko jego kontrahentów i posiadaczy obligacji, ale także całe państwa, które musiały rzucić się na ratunek własnym bankom tracącym wiarygodność (na tym polega m.in. efekt "zarażania") i gwarantować depozyty ludności, aby nie doszło do paniki bankowej.
Zanim zaalarmowani powagą sytuacji politycy ruszyli na pomoc z wielomiliardowymi pakietami pomocowymi dla sektora finansowego (w USA tzw. plan Paulsona opiewał na "drobne" 850 mld dol.), banki przestały sobie ufać do tego stopnia, że nie pożyczały sobie ani dolara na rynku międzybankowym, nawet na umowną "jedną noc", bo bały się, że po drugiej stronie jest potencjalny bankrut i swoich pieniędzy już nigdy nie zobaczą. A że gospodarka kapitalistyczna jest zbudowana - czy tego chcemy, czy nie - w oparciu o działający system bankowy, to paraliż systemu finansowego zagroził całemu światu. Dlatego gdy kolejne banki zaczęły mieć problemy, politycy postawili w ostateczności na pomoc państwa i ruszyła fala nacjonalizacji, która w USA objęła m.in. największego ubezpieczyciela na świecie - AIG, a w Europie wielkie banki w Wielkiej Brytanii czy Holandii.
Dyskusję na temat, czy własność prywatna jest lepsza od państwowej odłożono na bok, bo za chwilę - mówiąc kolokwialnie i w przenośni - mogło dla wielu nie być żadnej własności. Tak oto, w świątyni kapitalizmu (USA) narodziła się ekonomia 2.0, która wprowadziła państwo z dnia na dzień na prywatne salony i rozpoczęła erę potężnej nacjonalizacji w gospodarkach wydawałoby się brzydzących się wzrostem udziału państwa we własności. Bankierzy jednak chętnie przyjęli państwowe koło ratunkowe, co ochrzczono: "nacjonalizacją strat po prywatyzacji zysków", bo nikt z prywatnych właścicieli ani zarządów banków kasujących dywidendy i bajońskie premie nie miał zamiaru zwracać ani centa, a podatnicy zostali zmuszeni do wyłożenia ogromnych pieniędzy.
Jednak wejście państwa w rolę współwłaściciela wielu renomowanych i gigantycznych instytucji finansowych to było za mało, aby je uratować przed upadkiem. Dlatego zdecydowano się w bankach centralnych ciąć stopy procentowe często do zera i uruchomić dodruk pieniądza, aby za pomocą supertaniego kredytu oraz zastrzyku świeżego kapitału z odkupowanych obligacji skarbowych dać bankom szansę na wznowienie akcji kredytowej i w ten sposób postawić na nogi gospodarki tracące miliony miejsc pracy. Jednak myliłby się ten, kto przypuszczałby, że bankierzy jak świat szeroki wykorzystają rzekę pieniądza zapewnianą im przez banki centralne i rządy do zwykłej akcji kredytowej, aby ulżyć przedsiębiorcom i wyciągnąć gospodarki z recesji. Wyczuli bezbłędnie, że oto nadarza się nadzwyczajna okazja, aby zarobić jeszcze więcej (oczywiście dla siebie i akcjonariuszy) korzystając z supertaniego kapitału i dodrukowanego pieniądza.
I tak od 2008 roku, z niewielkimi przerwami, mieliśmy na świecie ponad dekadę masowego dodruku pieniądza i pożyczania na umowne "zero procent". Efekty? Kompletna demoralizacja finansowa państw, które ochoczo poszły w dług (nawet te najbardziej już zadłużone) chętnie kupowany przez banki oraz fundusze pozyskujące w bankach tani kapitał. Okres pandemii COVID-19 był prawdziwym dopalaczem w emitowaniu obligacji skarbowych, bo wówczas generalnie politykom puściły hamulce pod hasłem przeciwdziałania skutkom pandemii i ochronie miejsc pracy.
W konsekwencji doprowadziło to w pierwszym akcie dramatu do tzw. inflacji aktywów (szaleńczo podrożały akcje, obligacje, a przede wszystkim nieruchomości), drugim akcie - do inflacji konsumenckiej (odczuwanej bardzo boleśnie także w Polsce), a w trzecim - musiało doprowadzić do problemów same banki, grożąc powtórką z kryzysu finansowego z 2008 r. Można zaryzykować stwierdzenie, że "wysypanie" się pierwszego banku "zbyt wielkiego, aby upaść" było tylko kwestią czasu i pytanie brzmiało nie "czy", tylko "kiedy i gdzie"? Okazało się, że miejscem stała się ponownie Ameryka, która znowu "zaraziła" Europę.
Jednak - przynajmniej jak na razie - obecny kryzys różni się od globalnej paniki, z jaką mieliśmy do czynienia w 2008 r. Przede wszystkim wówczas wszyscy przestali sobie ufać na rynku finansowym, a rynek międzybankowy praktycznie zamarł. Dziś pomimo wielkich emocji rynki jednak działają, a skala spadków na giełdach (głównie banków) jest niewielka w porównaniu z armagedonem z jesieni 2008 roku. Wówczas reakcja państw i banków centralnych była spóźniona, po zlekceważeniu konsekwencji upadku banku "zbyt dużego, aby upaść".
Teraz na ratunek depozytariuszom upadłych amerykańskich banków SVB (Sillicon Valley Bank) i Signature Bank szybko ruszyły władze federalne i Fed, aby zapobiec zainfekowaniu systemu finansowego w USA i na świecie. Ceną było zagwarantowanie wszystkich depozytów, także tych bez zabezpieczeń. "Run" na kolejne banki, do którego mogłyby skłonić obawy przed utratą depozytów, niechybnie doprowadziłby do kryzysu całego sektora bankowego i załamania gospodarki. Dlatego nie dziwi zdecydowana reakcja ani Białego Domu, ani szefowej rezerwy federalnej Janet Yellen. Można powiedzieć, że pewne lekcje z 2008 r. zostały jednak wyciągnięte. Warto jednak pomyśleć, że kryzys systemu bankowego i łańcuchowy upadek banków pogrzebałby szanse Joe Bidena na reelekcję w wyborach prezydenckich.
Europa, podobnie jak w 2008 r., nie pozostała głucha na wydarzenia w USA. Jak mówi stare przysłowie "uderz w stół, a nożyce się odezwą" - upadek SVB i Signature Bank wywołał wśród inwestorów na całym świecie ogromne zaniepokojenie, bo zaczęli sobie zadawać pytanie: "kto następny?". A że od lat wiadomo, że banków z problemami nie brakuje także w Europie, to "padło" na szwajcarski Credit Suisse, który zaczął tracić depozyty. I w tym wypadku szybka interwencja banku centralnego Szwajcarii i zastrzyk 50 mld franków na razie uspokoiła sytuację. Pokazało to, jak kluczowe i ile warte jest zaufanie w sektorze bankowym i że każdy bank może je stracić, nawet o tak długiej historii jak CS.
Warto zadać fundamentalne pytanie: dlaczego banki padają albo mają potężne problemy? Oczywiście można psioczyć na złe zarządzanie i błędne strategie zarządów, lecz w piersi powinni się uderzyć także zarówno politycy, jak i szefowie banków centralnych, ponieważ przez utrzymywanie zerowych stóp procentowych i masowy dodruk pieniądza doprowadzili w skali globalnej do gigantycznego wzrostu zadłużenia, którego dużą część absorbowały banki. Wszystko było w porządku do momentu, gdy stopy procentowe nie ruszyły w górę w USA, strefie euro, Wielkiej Brytanii czy Szwajcarii, bo pociągnęły za sobą wzrost rentowności obligacji skarbowych, czyli spadek ich cen, co dramatycznie uderzyło w finanse banków, jeśli były zmuszone do sprzedaży papierów ze stratą.
Oczywiście przyczyn - zarówno historycznych, jak i związanych ze złym zarządzaniem bankami - jest wiele i wszystkie składają się na obecny kryzys, ale warto pamiętać, że działania polityków i banków centralnych po 2008 r. musiały mieć wcześniej czy później swoje bardzo przykre konsekwencje. Za ratunek banków oczywiście zapłacą na koniec dnia podatnicy, ale akcjonariusze banków i posiadacze ich obligacji również poniosą konsekwencje, bo stracą ulokowany kapitał. Niemniej trudno oczekiwać, aby i przy tym kryzysie ktoś poniósł konsekwencje personalne. Tak, jak nikt odpowiedzialny za kryzys w USA w 2008 r. nie trafił za kratki.
Co dalej? Na razie wygląda, że politycy i bankierzy centralni opanowali sytuację, a giełdy pod koniec tygodnia otrząsnęły się z szoku i spadki wyhamowały. Jednak na świecie liczbę banków systemowych, czyli "zbyt wielkich, aby upaść" szacuje się na ok. trzydzieści. Więc chociaż finansowa pandemia chwilowo się nie rozprzestrzenia, to sytuacja pozostaje nieciekawa. Widać, że dominuje polityka czysto reaktywna, czyli jak bank ma problem i rynek zaczyna ogarniać panika, to błyskawicznie rusza pomoc dla depozytariuszy albo całego banku. Lecz brakuje działań systemowych, aby problemy całościowo rozwiązać. Wychodzi na to, że wielkie banki, jak trzymały świat w szachu podczas kryzysu 2008 r., tak nadal trzymają...
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne poglądy.
(śródtytuły od redakcji)
Zobacz również: