Barbórka 2020 inna niż wszystkie
W cieniu wyznaczonego już końca epoki węgla w Polsce i olbrzymich strat finansowych branży obchodzili święto swojej patronki św. Barbary górnicy pracujący w kopalniach węgla. Musieli przyjąć do wiadomości, że lepsze czasy już nie wrócą.
Barbórka 2020 roku przejdzie do historii nie tylko z powodu pandemii COVID-19, która dotknęła wielu górników, ale także jako pierwsze w historii święto przeżywane przez nich ze świadomością, że wyznaczony został już kres kopalń węgla kamiennego w Polsce. Zgodnie z umową zawartą w tym roku między stroną rządową i przedstawicielami załóg, ostatnia tona węgla kamiennego ma wyjechać z polskiej kopalni w 2049 roku. Wyznaczenie tej cezury to sygnał ogromnej zmiany, jaka w tym roku dokonuje się w polskiej gospodarce i energetyce, a która branży górniczej wydawała się odległa jeszcze podczas poprzedniej Barbórki. Górnicy przez długie lata byli bowiem karmieni propagandowymi zapewnieniami, że "węgla mamy na 200 lat" i zawsze pozostanie on podstawą bezpieczeństwa energetycznego Polski, a co za tym idzie - będą go nadal spokojnie fedrować.
Tymczasem wystarczył jeden rok, aby prysł sen górników o potędze polskiego węgla podsycany przez polityków liczących koniunkturalnie na wyborcze głosy. Można postawić tezę, że w pandemicznym roku na branżę górniczą spadły prawdziwe plagi egipskie. Jednak myliłby się ten, kto uważałby, że były one nie do przewidzenia i górnicy powinni być nimi zaskoczeni.
Po raz kolejny okazało się, że poszukiwanie w Polsce mitycznej trzeciej drogi, tym razem w energetyce, jest drogą donikąd, zaś rachunek za lekceważenie trendów światowych przyjdzie nam zapłacić słony. Owszem, tradycyjnie jesteśmy znowu "najlepsi" w Unii Europejskiej, tyle że pod względem wysokości cen energii, co obniża konkurencyjność naszego przemysłu.
Na branżę górnictwa węgla kamiennego, ale także brunatnego, spadły w tym roku złe wieści praktycznie z każdej strony. Lekka zima 2019/2020 sprawiła, że nie było takiego zapotrzebowania na węgiel, jaki przewidywano, więc związkowcy bili na alarm, że energetyka nie odbiera zakontraktowanego surowca. Na zwałach, po sezonie grzewczym, leżały miliony ton węgla, na które nie było chętnych. Tym bardziej, że ceny na rynkach światowych spadły tak, że opłacało się sprowadzać go masowo nie tylko z Rosji, ale także ze znacznie odleglejszych kierunków, jak np. Kolumbia.
Mściły się u nas wysokie koszty wydobycia, w których z grubsza połowę stanowią koszty osobowe wywindowane przez kilka ostatnich lat, bo władza polityczna bardzo chętnie przystawała na żądania związkowców, aby podnosić pensje, chcąc za cenę tzw. spokoju społecznego kupić sobie spokój polityczny, czyli brak strajków i demonstracji, a także liczne głosy w urnach wyborczych przez blisko dwuletni cykl wyborczy trwający od 2018 do połowy 2020 roku.
Pomysły zaspawania torów przez protestujących górników, aby uniemożliwić przyjazd do elektrowni pociągów z importowanym węglem, były tylko kolejnym dowodem, że nie można bez końca lekceważyć w kopalniach rachunku ekonomicznego, że wysokość płac i kosztów wydobycia musi być związana z efektywnością i konkurencyjnym otoczeniem. Bo jeśli tego rachunku nie wykona się w spółkach górniczych, centralach związkowych i ministerialnych gabinetach, to wykona go za nich ktoś inny i na wolnym rynku sprowadzi tańszy, a często również lepszej jakości surowiec, nawet z najodleglejszych zakątków świata. Dlatego mijający rok był kolejnym, choć nie rekordowym, rokiem masowego importu węgla.
Ale nawet sprowadzony taniej węgiel nie gwarantował, że polska energetyka wyprodukuje tańszy prąd i będą na niego chętni. Po pierwsze, ceny "brudnej" energii nadal windowane były przez koszty uprawnień do emisji CO2, które po skokowym wzroście w 2018 r. utrzymują się na poziomie 20-25 euro za tonę (wcześniej przez długie lata było to 5-6 euro). A to skutecznie konserwuje nam ceny energii na rynku hurtowym dla przedsiębiorstw. A skoro mamy tak drogą energię z węgla, to - znowu kierując się rachunkiem ekonomicznym - bardziej opłaca się importować już nie tylko surowiec, co samą energię. W efekcie, w tym roku pobijemy rekord jeśli chodzi o import energii elektrycznej, która wypycha z rynku krajową drogą energię węglową.
Jakby tego było mało, rozkręcił się rynek mikroinstalacji OZE (Odnawialne Źródła Energii), które na wyścigi chcą instalować przy domach indywidualni odbiorcy, stając się w ten sposób prosumentami. A mając na dachu czy w ogródku panele fotowoltaiczne nie muszą już kupować tyle "brudnej" energii z sieci albo spalać węgiel w piecach. Tak czy tak, rozwój OZE, szczególnie fotowoltaiki, był w mijającym roku kolejnym kamykiem wrzuconym do ogródka klęski polskiego górnictwa. Działo się także to, co od lat podkreślali eksperci - za dynamicznym rozwojem OZE przemawiały spadające ceny technologii i rosnąca jej efektywność. Nastąpił też generalnie ostry zielony zwrot w politycznym podejściu do OZE.
Farmy wiatrowe wróciły do łask i przybywa firm, które chcą mieć z powodów odpowiedzialności środowiskowej 100 proc. energii kupowanej od dostawców OZE. Strategia "zero carbon footprint", czyli działalność bez śladu węglowego, stała się pożądaną wizytówką firm. I choć Polska nie zrealizuje z powodu wieloletnich zapóźnień unijnego zobowiązania celu udziału OZE w końcowym zużyciu energii brutto na koniec 2020 r. (dla nas cel wynosi 15 proc.), to jesteśmy na dobrej drodze, aby w kolejnych latach nadrabiać zaległości, kosztem węgla.
Oczywiście, samo OZE nie zastąpi energetyki systemowej, zapewniającej stabilność systemu elektroenergetycznego, w której jak na razie prym nadal wiedzie węgiel jako paliwo. Ale i tutaj wiele się zmieniło. Co prawda, w ostatnich latach uruchomionych zostało kilka nowych wielkich bloków węglowych (Kozienice, Opole czy Jaworzno), ale to nowoczesne jednostki, które mają znacznie wyższą tzw. sprawność niż przestarzałe i wyłączane systematycznie tzw. "dwusetki". A co oznacza wyższa sprawność?
Otóż, aby wytworzyć tę samą ilość energii potrzebują zużyć mniej paliwa. I w ten sposób mamy kolejną dla górnictwa złą wiadomość (dobrą ze względów ekologicznych, bo nowe bloki emitują znacznie mniej CO2 i innych zanieczyszczeń). Swoje trzy grosze do spadku zapotrzebowania na węgiel, szczególnie krajowy niskiej jakości, dorzuciły także rzesze posiadaczy domów jednorodzinnych, ogrzewanych "kopciuchami".
Wzrost świadomości społecznej związanej ze szkodliwością smogu, programy wsparcia finansowego na wymianę kotłów ze środków budżetu państwa i samorządów, zachęcają do montowania w domach kotłów nowej generacji, które nie potrzebują tyle paliwa co stare, a przecież nie wszyscy muszą pozostać przy spalaniu węgla, tylko mogą zdecydować się np. na pelet.
Podsumowując, w tym roku górnicy musieli wreszcie przyjąć do wiadomości, że praktycznie nikomu już nie zależy na utrzymaniu status quo w branży węglowej. Tym bardziej, że jej sytuacja jest znowu bardzo trudna. Według danych resortu aktywów po trzech kwartałach wydobycie węgla spadło o 6 mln ton (rok do roku), a strata górnictwa sięgnęła 3,35 mld zł. Zatem nadszedł najwyższy czas, aby rozpisać szczegółowy plan zamykania kopalń, osłon socjalnych dla załóg, programów przekwalifikowania zawodowego i transformacji regionów górniczych, nie tylko w wymiarze ekonomicznym, ale także społecznym.
Nad szczegółami odejścia Polski od węgla pracują jeszcze eksperci rządowi ze stroną górniczą i wypracowanie kompromisu nie będzie łatwe. Jednak jedno jest pewne: za nami pierwsza Barbórka, która świętowana była w kopalniach węgla w minorowych nastrojach, innych niż przez ostatnie dekady. I tak będzie także w kolejnych latach, bo do chwały "czarnego złota" nie ma powrotu.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj