Będą płacić za swoje grzechy?
Niedawno doszły mnie słuchy o porywającej na pierwszy rzut oka historii pewnego inwestora, który w dobie finansowego kryzysu został skrzywdzony przez finansowy holding JP Morgan Chase. Inwestor - Len Blavatnik - walczył w sądzie o odzyskanie części pieniędzy, które stracił, rzekomo z powodu niedbalstwa banku.
Trzeba przyznać, że Blavatnik nie jest osobą, dla której nasze serca odruchowo krwawią ze współczucia. Jako nastolatek wyemigrował z Rosji, uzyskał amerykańskie obywatelstwo, wreszcie - został miliarderem, dokonując sprytnych inwestycji w prywatyzację rosyjskiej gospodarki. W ostatnim numerze magazynu "Forbes" jego majątek netto został wyceniony na 7,5 mld USD.
Mimo to opowieść o inwestycyjnych zgryzotach Blavatnika na pozór wydaje się fascynująca. Przez wiele lat należący do niego holding, Acces Industries, lokował swoją gotówkę w funduszach rynku pieniężnego zarządzanych przez JP Morgan. Zwroty z tych inwestycji były wręcz mikroskopijne. Próbując je zwiększyć, JP Morgan przekonał Blavatnika do pomysłu otworzenia specjalnego rachunku inwestycyjnego dla Access, którym zarządzałby oczywiście bank.
Wiosną 2006 r. JP Morgan i pełnomocnicy Blavatnika zakończyli negocjacje, których efektem było wypracowanie szczegółowych wytycznych inwestycyjnych. - Aktywa zgromadzone na rachunku miały być łatwe do upłynnienia, a sam rachunek nie miał się wiązać z żadnym ryzykiem - powiedział mi podczas naszej niedawnej rozmowy Blavatnik.
Cel inwestycyjny Access zakładał zwrot o zaledwie jedną czwartą procenta większy niż w przypadku standardowych funduszy rynku pieniężnego. Peter Crane, ekspert w dziedzinie funduszy inwestycyjnych, zachichotał tylko, kiedy przedstawiłem mu te mało ambitne dążenia. - Po cichutku dążyli do ekstra zysku - stwierdził.
Po podpisaniu dokumentów Access rozpoczął przekazywanie swoich środków finansowych JP Morgan, zostawiając bankowi "pełną swobodę i moc prawną" w kwestii rozporządzania pieniędzmi - oczywiście w zgodzie z wytycznymi. Całkowita suma przekazanych środków wkrótce sięgnęła okrągłego miliarda.
JP Morgan zainwestował część owego miliarda w obligacje zabezpieczone pożyczkami pod zastaw nieruchomości (typu home equity loans - przyp. tłum.) o ratingu na poziomie AAA. Rzecz jasna, w lipcu 2007 r. papiery te zaczęły tracić na wartości, a menedżerowie z Access, zaniepokojeni powiększającymi się stratami, zaczęli wydzwaniać do menedżera inwestycyjnego JP Morgan.
W odpowiedzi na pisemną skargę złożoną później przez Access, menedżer JP Morgan napisał maila, w którym stwierdzał: "Nasz zespół analityków jest absolutnie pewny, że ocenione na poziomie AAA obligacje zabezpieczone pożyczkami pod zastaw nieruchomości gwarantują, że z czasem inwestor otrzyma zwrot w postaci równowartości zainwestowanego kapitału".
Oczywiście, sprawy przybrały nieco inny obrót. W kwietniu 2008 r., kiedy Access wycofał wreszcie swoje pieniądze z JP Morgan, strata na specjalnym rachunku inwestycyjnym wynosiła około 100 mln USD. Blavatnik próbował wynegocjować odszkodowanie, próby te zakończyły się jednak fiaskiem. W efekcie miliarder zdecydował się pozwać bank.
Blavatnika i Access Industries trudno nazwać jedynymi, którzy stracili swoje pieniądze, inwestując w przededniu kryzysu finansowego w instrumenty, które uważali za bezpieczne. Tysiące inwestorów poniosło straty na obligacjach o oprocentowaniu ustalanym w drodze aukcji, które sprzedawano im jako bezpieczne "miejsca parkingowe" dla ich gotówki. Jak Ameryka długa i szeroka, instytucje inwestujące i fundusze emerytalne musiały pożegnać się z miliardowymi sumami, ponieważ naiwnie wierzyły ludziom z Wall Street, kiedy ci mówili im, że zabezpieczane hipotecznie obligacje o ratingu AAA są niemal tak bezpieczne, jak obligacje skarbu państwa. Cena, jaką przyszło im za to zapłacić, okazała się ogromna.
Tymczasem cena, jaką zapłaciła Wall Street - ta Wall Street, która stworzyła te papiery wartościowe, wciskała je inwestorom, a potem, kiedy inwestorzy potracili swoje pieniądze, wzruszyła ramionami - była minimalna. Owszem, przyszło im się trochę powstydzić, ale przecież nie zdarzyło się nic, co rzeczywiście mogło ujemnie wpłynąć na saldo końcowe. Wręcz przeciwnie - wszystkie wielkie banki zbijają majątek, korzystając z prowadzonej przez Fed polityki niskich stóp procentowych, która wydaje się pomagać w pierwszym rzędzie im właśnie.
To zresztą tłumaczy również, dlaczego człowiek instynktownie skłania się ku kibicowaniu takim sprawom, jak pozew złożony przez Blavatnika. W jaki inny sposób można zmusić banki, by przyznały się do szkód, jakie wyrządziły w dobie kryzysu finansowego?
Jednym z wielkich plusów bycia wielkim bankiem o złożonej strukturze, takim jak JP Morgan właśnie - oprócz tego, że dysponuje się najlepszymi prawnikami w kraju - jest fakt, że większość klientów takiego banku to instytucje o równie skomplikowanej strukturze. Dlatego też bank ma gotową linię obrony, kiedy coś pójdzie na opak. Wina za nabycie feralnych papierów spoczywa na inwestorach. Bank oferował im po prostu to, o co prosili.
Tak też bronił się Goldman Sachs w związku z niesławną aferą Abacusa. Kilku wiodących inwestorów kupiło za jego pośrednictwem ryzykowne papiery dłużne o ratingu AAA. Instrumenty te były tworzone na podstawie kredytów hipotecznych wskazywanych przez Johna Paulsona, menedżera funduszu hedgingowego, który jednocześnie grał na obniżenie ceny tych samych papierów. I tak też broni się w tym przypadku JP Morgan Chase.
Z jednej strony argumenty takie doprowadzają słuchających do wściekłości, ponieważ sugerują, że firmy takie, jak Goldman i JP Morgan nie są obarczone żadną odpowiedzialnością powierniczą w stosunku do swoich klientów. Cała odpowiedzialność za podejmowane decyzje inwestycyjne spoczywa na klientach właśnie - nawet jeśli zostawili swojemu bankowi "pełną swobodę i moc prawną" w zakresie prowadzenia rachunku, jak miało to miejsce w przypadku Blavatnika.
JP Morgan nie poczuwa się do odpowiedzialności nawet za to, że odradził menedżerom miliardera wycofanie się z inwestowania w ryzykowne obligacje, gdy ich wartość zaczęła spadać. Skoro eksperci inwestycyjni pracujący dla Blavatnika nie zdawali sobie sprawy, że powinni zignorować rady ekspertów inwestycyjnych z JP Morgan, za straty mogą obwiniać tylko samych siebie. Przynajmniej tak sugerują prawnicy skarżonego banku.
Z drugiej jednak strony pamiętajmy, że specjaliści pracujący dla Blavatnika nie przekazali miliarda dolarów JP Morgan Chase, nie wiedząc, co działo się z tymi pieniędzmi. Mieli przecież wgląd w wytyczne inwestycyjne, które zakładały, że 20 proc. struktury ich portfela może zostać zainwestowane w obligacje zabezpieczone hipotecznie, a kolejne 20 proc. - w papiery wartościowe zabezpieczone wierzytelnościami. Dysponowali raportami miesięcznymi, które według JP Morgan szczegółowo precyzowały, jak inwestowane są te pieniądze (ludzie Blavatnika zaprzeczają, jakoby tak było).
Wreszcie, przyczyną, dla której JP Morgan namawiał Access do pozostania przy obligacjach zabezpieczonych hipotecznie - mimo spadku ich wartości - był fakt, że osoby prowadzące rachunek holdingu były autentycznie przekonane, że wartość ta z czasem zacznie rosnąć.
Powyższe stwierdzenia tłumaczą, dlaczego tego typu sprawy tak trudno jest wygrać, chociaż banki ewidentnie wykorzystywały swoich klientów w czasach inwestycyjnej bańki. Sędziowie nie kwapią się, by analizować, co mieli na myśli inwestorzy, udzielając danej rady - nawet, jeśli rada ta okazała się tragiczna w skutkach.
- Powód utrzymuje, że oskarżeni mieli zbyt wielki apetyt na ryzyko i nie ujawniali tego ryzyka w swoich sprawozdaniach, nawet jeśli ich decyzje inwestycyjne istotnie przekładały się na portfel zgodny z wytycznymi dywersyfikacji sektorowej - pisał Melvin L. Schweitzer, sędzia Nowojorskiego Sądu Najwyższego, w wydanym w lutym orzeczeniu.
W praktyce - orzekł sędzia - nie miało znaczenia, jak lekkomyślnie postępował JP Morgan. Jeśli tylko trzymał się wypracowanych wspólnie z klientem wytycznych, jego postępowanie było w porządku. Te zarzuty zostały więc oddalone (obecnie obie strony oczekują orzeczenia sądu apelacyjnego w tej i w kilku innych kwestiach).
W większości takich przypadków w tym momencie nastąpiłby koniec sprawy. Inwestor przyjąłby orzeczenie bez mrugnięcia okiem, a bank wyszedłby z całej sytuacji bez szwanku i gotowy do dalszej sprzedaży ryzykownych papierów klientom, gdy tylko napęczniałaby kolejna bańka inwestycyjna. Jeśli jesteś wiodącym graczem na rynku banków, złe doradzanie klientom nie wiąże się z żadnymi konsekwencjami.
W tym przypadku jednak Blavatnik miał asa w rękawie. JPMorgan Chase - oznajmił - nie tyle podjął zbyt wielkie ryzyko w ramach zaakceptowanych wytycznych, co naruszył te wytyczne. Zamiast nie przekraczać ustalonego, 20-procentowego poziomu inwestycji w obligacje zabezpieczone hipotecznie w strukturze portfela, zainwestował w nie aż 46 proc. środków powierzonych mu przez Access Industries.
JP Morgan ma oczywiście wytłumaczenie i na to - mówiłem wam, że mają świetnych prawników! Otóż twierdzi, że w branży powszechne stało się klasyfikowanie obligacji zabezpieczanych pożyczkami pod zastaw nieruchomości jako "obligacji zabezpieczanych wierzytelnościami", a nie jako "obligacji zabezpieczanych kredytami hipotecznymi". Sędzia jednak nie wykazał się aż taką wyrozumiałością w stosunku do tego argumentu i nie oddalił tego zarzutu Blavatnika. Miliarder wciąż więc jeszcze może się odkuć.
Jednak jeśli sąd apelacyjny utrzyma obecne orzeczenia, a sprawa utonie w sporach o to, czy JP Morgan naruszył wytyczne, czy nie, nie pomoże to rzeszy inwestorów, którzy w podobny sposób zostali skrzywdzeni przez wielkie bank. Blavatnik miał osobliwe szczęście, gdy JP Morgan złamał wspólnie ustalone zasady (jeśli faktycznie je złamał); to dzięki temu sprawa ciągle jest w sądzie. Większość stratnych inwestorów nie może marzyć o podobnym "szczęściu".
W związku z powyższym wracamy do punktu wyjścia: w jaki sposób sprawić, by banki zapłaciły za swoje grzechy? Blavatnik może dostanie z powrotem jakieś pieniądze od JP Morgan, a może i nie. Na pewno jednak nie stanie na czele sprawiedliwej ofensywy pokrzywdzonych. Może i jest miliarderem, ale na tym froncie jest sam.
Joe Nocera "New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska