Biznes w habicie
Na remont klasztornych zabudowań tynieccy zakonnicy postanowili zarobić, tworząc ogólnopolską sieć sklepów ze zdrową żywnością. A wszystko zaczęło się tak niewinnie, od kilku krów...
Wczesnojesienne słońce oświetla dziedziniec tynieckiego klasztoru benedyktynów, na którym nieśpiesznie toczy się życie: z przewodnikiem w ręku spaceruje para turystów, robotnicy ustawiają rusztowania, co jakiś czas między zabudowaniami przejdzie postać w czarnym habicie. Krótko mówiąc - świat, który nie ma nic wspólnego z biznesem.Czy rzeczywiście? W klasztorną bramę wjechał akurat granatowy opel, z którego wysiada ojciec Zygmunt Galoch, szef firmy Benedicite, sprzedającej wyroby pod marką Produkty Benedyktyńskie.
Dopiero co przyjechał z Bielska-Białej, gdzie uczestniczył w otwarciu kolejnego już sklepu franczyzowego z logo podkrakowskiego klasztoru. Kupimy w nim tylko naturalne produkty spożywcze, bez konserwantów i sztucznych barwników. Możemy tu wybierać na przykład między konfiturą anielską (jabłka i gruszki), przysmakiem św. Bernarda (m.in. orzechy, śliwki, wiśnie i pomarańcze) czy chlebem pielgrzymim.
I chociaż już po ośmiu miesiącach 2007 r. obroty benedyktyńskiej firmy wynosiły aż 2,5 mln zł, to wszystko zaczęło się całkiem prozaicznie. Ściślej rzecz biorąc - od kilku krów pasących się na tynieckiej łące.- Gościom tak smakował nasz ser, że zaczęliśmy się zastanawiać nad jego sprzedażą - wspomina ojciec Zygmunt. Decyzja o rozpoczęciu działalności dojrzewała długo - niczym ser.
Bracia obawiali się ryzyka, ale mieli też wątpliwości, czy liczącą ponad tysiąc lat "marką" benedyktynów można ot tak, oznaczać butelki z najlepszym nawet sokiem. Bo o popyt na swoje wyroby byli spokojni. Kiedy bowiem podczas przyklasztornego festynu zaoferowali na próbę swoje specjały, te rozeszły się na pniu. O decyzji na "tak" zdecydowały jednak względy praktyczne. Klasztorne zabudowania domagają się remontu, a Unia Europejska - owszem, chętnie go sfinansuje, ale wymaga też 20-procentowego wkładu własnego, co w razie renowacji samej tylko biblioteki oznacza wydatek rzędu dwóch milionów złotych.
Na początku pojawiło się więc "trochę pieniędzy od ludzi życzliwych klasztorowi", pożyczka z zakonnej kasy i... firma ruszyła.I choć rasowy marketingowiec mógłby zrobić użytek z opowieści o zakapturzonych mnichach, wyciskających za pomocą tradycyjnych pras sok z malin, to jednak benedyktyni zastrzegają, że rzeczywistość nie ma z tym nic wspólnego.
Jak w wielu nowoczesnych przedsięwzięciach tego typu, zakonnicy dostarczają wizerunek i marketing, zaś towary wytwarza kilkadziesiąt gospodarstw ekologicznych, położonych "od Mazur po Tatry", oczywiście zgodnie z recepturami zakonników. Owe receptury to rzecz święta - partie towarów, które nie spełniają norm jakościowych, są odsyłane z powrotem do producentów.- Jak każde przedsiębiorstwo, jesteśmy nastawieni na zysk - tłumaczy swą postawę wobec kontrahentów ojciec Zygmunt.Chociaż ten wysoki zakonnik czuje się w biznesie niczym ryba w wodzie (właśnie obronił pracę dyplomową z analizy finansowej), to kiedy organizował firmę, otoczył się ludźmi z doświadczeniem menedżerskim, takimi jak biznesmen Piotr Fugiel.
- Mam to szczęście, że nie muszę już pracować dla pieniędzy - wyjaśnia Fugiel. - A idea zachowania dziedzictwa kulturowego benedyktynów wydała mi się wyjątkowo pociągająca.Z drugiej strony, zarządzanie w firmie zakonnej wiąże się z dużo większą odpowiedzialnością niż w świeckiej.Jednocześnie dużo większa jest satysfakcja, dlatego że uczestniczy się w przedsięwzięciu pionierskim na skalę... światową.
Takie wyroby jak likier Chartreuse, wytwarzany przez francuskich kartuzów, czy piwa od belgijskich mnichów cieszą się powszechnym uznaniem, jednak dotychczas żaden klasztor nie zdecydował się na zbudowanie własnej sieci sprzedaży.Polscy benedyktyni wybrali odmienny model biznesowy, bo jak wyjaśnia Piotr Fugiel, w odróżnieniu od państw zachodnich, rynek na naturalne produkty dopiero się w Polsce tworzy.
Łatwiej więc zająć na nim znaczącą pozycję.- Chcemy trafiać do zamożniejszych klientów, którzy poszukują autentycznego jedzenia, sprzedawanego w ciekawym, oryginalnym wnętrzu - definiuje grupę docelową. - Skoro za granicą naturalne produkty cieszą się dużą popularnością, to w Polsce nie powinno być inaczej. Nasz rynek nadrabia zaległości, a klientów świadomych tego, co jedzą i piją, będzie tylko przybywać.A w ślad za nimi przybywać będzie - jak zakładają benedyktyni - sklepów z taką ofertą. Na razie sieć franczyzowa liczy sześć placówek, które rozmieszczone są głównie w południowej Polsce.
Celem jest dojście do stu sklepów.Ale sprzedaż produktów przez placówki franczyzowe nie jest jedyną drogą rozwoju zakonnego biznesu. Druga - to handel w delikatesach krakowskiej grupy Alma, dzięki czemu Produkty Benedyktyńskie dostępne są także m.in. w Warszawie. Trzecia pojawiła się niedawno, wraz z pytaniami przedstawicieli sieci handlowych z Kanady i Niemiec o możliwość współpracy. I choć biznesmeni w habitach wcześniej o tym nie myśleli, to już zaczęli planować współpracę z zagranicą. Piotr Fugiel podkreśla, że szkoda byłoby nie wykorzystać takich możliwości - wszak na Zachodzie wyroby klasztorne cieszą się renomą.
Ojciec Zygmunt Galoch jak z rękawa sypie innymi pomysłami: festiwale kultury kulinarnej innych klasztorów, rewitalizacja atrakcyjnych lokalizacji klasztornych w całej Polsce, sieć restauracji, wydawnictwo...- Nasze plany zmieniają się dynamicznie i często po dwóch lub trzech miesiącach są już nieaktualne, bo biznes rozwija się tak szybko - przekonuje Piotr Fugiel, ale zaznacza, że na razie nie może powiedzieć, iż przyszłość jest jasna i pewna. To w końcu pionierska działalność i nigdy nie wiadomo, z jakimi jeszcze problemami trzeba się będzie zmierzyć.
- Skojarzenia konsumentów to przestrzeganie zasad oraz tradycyjny styl życia, co w wypadku produktów spożywczych daje atrakcyjny wizerunek marki - ocenia Szymon Gutkowski, dyrektor DDB Warszawa, a prywatnie - właściciel gospodarstwa ekologicznego. - Jeśli tylko firma zapewni odpowiednią jakość i politykę cenową, Produkty Benedyktyńskie powinny odnieść rynkowy sukces.Z pewnością kilkanaście osób pracujących na sukces marki nie podda się łatwo, a wiary w powodzenie mógłby im pozazdrościć niejeden świecki biznesmen.
Krzysztof Garski