Bogaci ekonomiści zdarzali się w historii
Dlaczego ekonomiści nie są zazwyczaj szczególnie bogaci, choć sprawiają wrażenie, że wiedzą wszystko o teorii i praktyce ekonomii? John Kenneth Galbraith odpowiadał, że w tym, co jest do opanowania w sztuce robienia pieniędzy, nie ma po prostu nic pewnego. Gdyby było, to po odpowiednio intensywnych studiach bogaczem byłby każdy z IQ wyższym niż przeciętne.
Zdarzali się i zdarzają ekonomiści akademiccy wręcz bajecznie bogaci, ale to wyjątki od reguły. Palmę pierwszeństwa dzierżą dwaj z pocztu najwybitniejszych i najsławniejszych tuzów nauk ekonomii. Historia pozwala sobie dość często na chichot, więc jeden z nich był prorokiem współczesnej lewicy, tudzież etatystów wszelkich odcieni i maści.
David Ricardo, bo tak się nazywał pierwszy z nich (wcześniej ród zwał się "Izraelowie z Livorno", a nowe to odniesienie do portugalskich korzeni), był dzieckiem żydowskiego finansisty z bogatej rodziny, która miała wielki udział w rozkwicie utworzonej w Amsterdamie pierwszej giełdy papierów wartościowych na świecie. W 1760 roku dziadek Davida, Józef, wysłał jego ojca Abrahama, by doglądał interesów w Londynie. Abraham pozostał tam już na stałe i ożenił się dobrze z córką kupca tytoniowego. David był trzeci z kolei, a rodzeństwa miał szesnaścioro. Przymierzany był do przejęcia interesu brokerskiego rodziny na giełdzie w Londynie, nie posyłano go do szkół, uczony był w domu. Gdy miał 14 lat, zaczął pracować u boku ojca na parkiecie. Wiodło mu się dobrze, ale zachciało mu się żeniaczki nie z tą, co trzeba. W 1793 r. poślubił kwakierkę (odłam protestantyzmu), co rozsierdziło religijnego ojca, który wyrzucił syna z rodzinnego biznesu, wyrzekł się go i wydziedziczył. Poza zapisaną w genach i wyostrzoną przy krewnych smykałką, z rodzinnego dorobku David nie otrzymał nic i musiał zaczynać od początku.
W wieku 21 lat, po odtrąceniu przez ojca i matkę, miał jednak w sakiewce przyzwoitą, ale nierzucającą na kolana sumkę około 800 funtów. W dzisiejszych warunkach byłoby to (mierząc siłą nabywczą) około 84 tys. funtów. Gdy umierał zaledwie 30 lat później, jego majątek liczył 675-775 tys. funtów (dzisiejsze 54,6-62,7 mln funtów) i przynosił mu 28 tys. funtów dochodu rentierskiego rocznie (co dziś dałoby prawie 2,3 mln funtów).
Fortunę zbił na obrocie obligacjami rządu Jego Królewskiej Mości. Akcjami nie handlował z tego przekonującego powodu, że jedynymi ówczesnymi spółkami akcyjnymi z prawdziwego zdarzeniami były Bank of England i Kompania Wschodnioindyjska (East India Company), a więc nie był to rynek wystarczająco rozwinięty.
Brytyjskie obligacje rządowe zwane były consoles. Nazwa ta to skrót od consolidated annuities, czyli skonsolidowanej renty rocznej zastępującej odsetki w formie kuponu. David Ricardo operował na giełdzie jako makler (stockjobber), a nie broker. Pracował zatem na własny rachunek, a nie na zlecenie innych osób. Działał na rynku terminowym (forward), który był wtedy 10 razy większy od rynku transakcji bieżących. Handlował z rozwagą, zadowalając się dziennym zarobkiem rzędu 200-300 funtów (dziś 20-30 tys. funtów). Mówiono o nim, że miał dar błyskawicznego dostrzegania okazji cenowych będących efektem następujących co rusz zwrotów w notowaniach poszczególnych papierów. W liście do przyjaciela pisał "Gram o małe stawki, więc gdy przegrywam, do odżałowania mam niewiele". Miał dwie zasady: cut short your losses (czyli zdecydowanego przerywania narastania strat) i let your profits run on, tj. niech twoje zyski trwają. Dewizy te są tak mętne, jak rady Pytii z wyroczni delfickiej, lecz przytoczone tu zostały, bo a nuż ktoś zrozumie je, jak trzeba i wykorzysta równie umiejętnie jak ich autor.
Niektórzy ekonomiści (np. Norman J. Silberling) twierdzą, że Ricardo grywał nieczysto. Uważają, że brał udział w rozsiewaniu pogłosek o nadchodzących podobno turbulencjach i kryzysach, obracając wybuchające w konsekwencji napady paniki na własną korzyść. Służyć temu miała np. publikacja w 1810 roku broszury pt. "The High Price of Bullion, a Proof of Depreciation of Bank Notes" ("Wysoka cena kruszcu dowodem na deprecjację banknotów"). Twardych i jaskrawych dowodów na manipulacje Ricarda brak, więc można założyć, że nie był ani mniej, ani bardziej gorliwy w przestrzeganiu ówczesnych zasad, niż inni uczestnicy giełdy.
W tym czasie Ricardo należał już do najwybitniejszych figur na giełdzie i do najważniejszych partnerów kanclerza skarbu, który wojny z Napoleonem finansował przede wszystkim pieniędzmi ze sprzedaży obligacji rządowych. Majstersztykiem mającym mnóstwo wspólnego z hazardem był zakup takich obligacji na cztery dni przed bitwą pod Waterloo. Emisja miała wartość 36 mln funtów (dziś około 2,4 mld funtów). Rynek miał złe przeczucia, więc rząd musiał je sprzedawać po mocno obniżonych cenach. Większość inwestorów pozbyła się ich niemal natychmiast, a Ricardo odczekał. Po zwycięstwie Wellingtona konsole poszybowały w przestworza, a Ricardo stać się miał natychmiast milionerem. Jego przyjaciel - Thomas Malthus - też kupił wówczas te obligacje za 5 tys. funtów. Nie wytrzymał jednak ciśnienia i poprosił Ricarda, by sprzedał je jeszcze przed bitwą. Malthus nie dołączył do grona ekonomistów-milionerów.
Gwoli prawdy, opisana tu dotychczasowa działalność Davida Ricardo nie upoważnia do nazywania go ekonomistą. W 1815 r. przeszedł w interesach w stan spoczynku, a myślą ekonomiczną zajął się na dobre dopiero po swym niesłychanym finansowym awansie. W 1817 r. opublikował "Principles of Political Economy nad Taxation". Potem ukazały się inne jego prace wyjaśniające m.in., skąd się bierze renta ziemska. Większość jego teorii i zapatrywań nie przetrwała próby czasu. Dowodził np. istnienia żelaznego prawa płacy (iron law of wages), zgodnie z którym płace miałyby niezmiennie dążyć do minimum zapewniającego przeżycie. Sądził też, że podstawowym, a właściwie jedynym czynnikiem wpływającym na wartość dóbr jest praca włożona w ich uzyskanie. Dlatego w butach kosztujących 30 funtów miałoby tkwić trzy razy więcej pracy niż w kapeluszu za 10 funtów. Rozumowanie to doprowadziło go wszakże do teorii kosztów komparatywnych, którą spopularyzował i ubrał w naukowe szaty.
Jej opis wymaga odwagi, więc odsyłam do zawartości sieci. Polski matematyk Stanisław Ulam poprosił noblistę z ekonomii Paula Samuelsona, aby wymienił choćby jedną sformułowaną przez nauki społeczne teorię, która nie dość, że byłaby prawdziwa, to także niebanalna i nieoczywista. Samuelson zastanawiał się nad tym całe lata, aż wreszcie wymienił teorię kosztów komparatywnych. Napisał do Ulama w uzasadnieniu: "O tym, że jest prawdziwa, matematyka przekonywać nie trzeba; o tym, że nie jest oczywista, zaświadczają tysiące ważnych i inteligentnych ludzi, którzy nie potrafili sami jej pojąć lub w nią uwierzyć, nawet gdy im ją wytłumaczyć." (P.A. Samuelson, "The Way of an Economist", 1969).
David Ricardo umarł w bogactwie, ze świadomością szacunku, jakim darzyli go współcześni. Nie sądził zapewne, że przejdzie do historii jako jeden z najznamienitszych ekonomistów, ale też jako najbogatszy ekonomista wszech czasów.
Gonił go inny Brytyjczyk, ale dogonić nie zdołał. John Maynard Keynes urodził się 5 czerwca, tego samego dnia, co 160 lat przed nim największy z wielkich - Adam Smith - i przyszedł w dodatku na świat w tym samym roku, w którym zmarł Karol Marks. Najzacieklejsi przeciwnicy jego teorii mogliby w zacietrzewieniu powiedzieć, że daty te to najistotniejsze tytuły do obecnej sławy Keynesa, ale byliby w wielkim błędzie, bo mimo że omylny jak każdy śmiertelnik, pozostawił po sobie spuściznę niezmiernie ważną.
Podobnie jak Ricardo pochodził z zamożnego domu. Był to dom profesora ekonomii w Cambridge. Studiował matematykę i po krótkim okresie stażu w administracji rządowej dołączył do kadry naukowej jako kolega uniwersytecki ojca. Nawiasem mówiąc, John Neville Keynes dożył niemal setki i przeżył syna o trzy lata. Pierwsze laury rozumnego ekonomisty John Maynard zdobył, przepowiadając, że ogromne reparacje nałożone na Niemcy po przegranej w 1918 r. wojnie skończą się hiperinflacją i opłakanymi skutkami dla całej Europy. Jego opus magnum to "Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza", na którym żerują dziś jak na truchle zwolennicy "pieniądza-śmiecia" kreowanego według formuły Marksa, że każdemu według jego potrzeb.
Nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, że na użytek prywatny Keynes lubił mieć pieniądze jak najbardziej prawdziwe i jak najmocniejsze. Był aktywnym traderem giełdowym i spekulantem na rynku terminowym (futures). W okresie "ryczących lat 20." pomnożył majątek, ale Wielki Kryzys pozbawił go niemal wszystkich aktywów. Potem odbudował jednak swoją fortunę z wielkim naddatkiem. Oszacowano, że w okresie 1922-1946 średnioroczny zwrot z jego inwestycji wyniósł aż 16 proc. Grał przeciw rynkowi. Gdy w ciągnącej się depresji niemal wszyscy pozbywali się akcji, on je kupował po śmiesznych cenach. Mówił, że inwestowanie to przewidywanie zarobku do osiągnięcia przez okres istnienia danych aktywów, zaś spekulacja to działalność polegająca na przewidywaniu psychologii rynku. Radził inwestować.
Jego biograf Robert Skidelsky pisze, że w 1923 r., a więc w wieku 40 lat, jego bohater zgromadził majątek w wysokości 57 797 funtów, który teraz wart byłby 3 mln funtów. Gdy John Maynard Keynes umierał w 1946 r., było to już 0,5 mln funtów (dzisiaj około 18,5 mln funtów). Był prekursorem nowoczesnych metod inwestowania, grał ostro i zakończył na wielkim plusie, ale Ricarda nie dopadł, choć zapewne wcale go nie gonił.
Gdy dziś szukać milionerów wśród ludzi zajmujących się rozmaitymi dziedzinami naukowej ekonomii, to najłatwiej trafić w tarczę, gdy celuje się w grupę tych skupionych na finansach. Historie ich wzlotów na wyżyny bogactwa nie są z reguły budujące, bo wdrażane przez nich koncepty i metody są na granicy szachrajstwa lub tę granicę przekraczają albo też nagły wzlot kończy się po jakimś czasie spektakularnym upadkiem.
Dwóch profesorów (Robert C. Merton i Myron Scholes) i jeden bankier (John Meriwether) utworzyło w 1993 roku fundusz hedgingowy Long Term Capital Management. Model biznesowy opierał się na wierze, że wskutek posługiwania się wyrafinowanymi instrumentami pochodnymi jako narzędziami redukowania ryzyka możliwe jest zwiększenie skali transakcji giełdowych ponad zwyczajowo przyjmowany poziom bezpieczeństwa, a w konsekwencji - osiąganie o wiele wyższych stóp zwrotu. Założyciele LTCM uwierzyli, że rozumieją swój koncept. Uwierzył im rynek, ale przede wszystkim dlatego, że grono osób zdolnych uczciwie zrecenzować ten model było niesłychanie wąskie, jako że reszcie brakowało albo wiedzy o grze giełdowej, albo kompetencji matematycznych.
Początkowy sukces był oślepiający. W 1995 r. stopa zwrotu LTCM wyniosła 63 proc., a rok później 57 proc. W 1997 r. Scholes i Merton otrzymali nagrodę Nobla za model matematyczny rynku finansowego uwzględniający inwestycje w instrumenty pochodne (tzw. model Black-Scholes-Merton). Za pomocą ich równań wyceniane są instrumenty pochodne, np. opcje. Fisher Black nagrody nie otrzymał, bo dwa lata wcześniej został pokonany przez raka gardła.
Hołd noblowski złożony został założycielom LTCM w bardzo niefortunnym czasie. W grudniu 1997 r. fundusz postanowił grać jeszcze bardziej ryzykownie na rynku opcji, nie bacząc, że w Azji rozwija się kryzys finansowy. Wiosną 1998 r. LTCM zaczął wykazywać straty na wiele setek milionów, a w sierpniu tego roku stracił aż 1,85 mld dol. Łączne straty wyniosły 4,6 mld dol. Fundusz był "zbyt wielki, by upaść", więc został przejęty przez konsorcjum największych banków świata, a następnie po cichu wykreślony z rejestrów.
Można powiedzieć, że to szacowni nobliści byli prekursorami polityki too big to fail. Rada na tym tle byłaby taka, żeby nie nadstawiać za bardzo ucha, gdy rozgorączkowani swymi widzeniami i wizjami dyskutanci zaczynają się powoływać na tego czy innego noblistę z ekonomii służącego im (w danym czasie) za absolutny autorytet.
Jan Cipiur, ObserwatorFinansowy.pl