Bogu co boskie, Kościołowi - co łaska

Po głośnych skandalach związanych z działalnością Komisji Majątkowej Kościół katolicki na chwilę przycichł, by teraz powrócić z przemyślaną, prawniczą i PR-owską kontrofensywą. Nie mam nic przeciwko bogaceniu się Kościoła, ale nie finansowanemu z publicznych pieniędzy - pisze w dzisiejszym newsletterze businesstoday.pl Paweł Moskalewicz, redaktor "Bloomberg Businessweek Polska" i "Wprost".

Gdy mniej więcej rok temu wybuchła afera wokół decyzji państwowo-kościelnej Komisji Majątkowej, po cichu i bez instancji odwoławczej przyznającej astronomiczne oraz często wydumane i bezzasadne odszkodowania Kościołowi katolickiemu, hierarchowie od razu przeszli do defensywy. W myśl zasady "ciszej nad tą trumną" ochoczo zgodzili się z rządowym pomysłem, by działalność Komisji zakończyć. Po pierwsze dlatego, by jak najszybciej zakończyć publiczną dyskusję nad jej kontrowersyjnymi decyzjami, po drugie zaś, by uczynić bezprzedmiotową skargę lewicy do Trybunału Konstytucyjnego, w wyniku której ten miałby orzec na temat legalności działania Komisji.

Reklama

Nic dziwnego, media coraz chętniej i coraz częściej pisały o nieprawidłowościach i nadużyciach, a na wizerunku hierarchów cieniem kładły się konszachty z byłymi esbekami wynajętymi przez Kościół do reprezentowania jego interesów. Zaś decyzja Trybunału kwestionująca zasadność działania Komisji mogła otworzyć drogę do zakwestionowania już podjętych przez nią decyzji i - nie daj Boże - rewizji korzystnych dla Kościoła decyzji majątkowych. Bilans całej operacji i tak był dla Kościoła pomyślny - Komisja zdążyła rozpatrzyć (prawie zawsze nad wyraz pozytywnie) ok. 90 proc. kościelnych wniosków.

I wszystko wskazywało na to, że jedna z największych afer odrodzonej RP zostanie zamieciona pod dywan, zwłaszcza że zgodnie z przewidywaniami TK umył ręce. Na dodatek zaś, jak wynika z ujawnionego ostatnio przez media poufnego raportu rządowego, wprawdzie nieprawidłowości było bez liku, ale trudno je dokładnie opisać, bo Komisja lżej traktowała dokumentowanie swych działań niż zarząd osiedlowego klubu trampkarzy, a część dokumentów... po prostu zaginęła. Przynajmniej kilkaset milionów złotych państwowego majątku bezpowrotnie wyparowało. I już.

Tymczasem ostatnio kwestia kościelnych roszczeń powraca, i to bynajmniej nie na skutek działań "lewaków" domagających się rewizji postanowień Komisji, ale samego Kościoła. Po kilku miesiącach ciszy i kładzenia uszu po sobie ci, którzy korzystnych rozstrzygnięć w Komisji nie doczekali, znów podnoszą swoje żądania, domagając się od państwa kolejnych dziesiątek milionów złotych. Nie spotyka się to z żadną zdecydowaną deklaracją władz państwowych. Jedynie reprezentująca skarb - czyli nasze - interesy Prokuratoria Generalna deklaruje, że skalę owych roszczeń postara się "ograniczyć". Jednocześnie katoliccy dziennikarze organizują kampanię medialną, z której ma wynikać, jak biedny jest Kościół i poszczególni księża i jak wiele robią dla całego społeczeństwa. Uporządkujmy więc fakty.

Po pierwsze, rekwirując majątek kościelny, komunistyczne władze utworzyły tzw. Fundusz Kościelny, który tytułem ekwiwalentu za zarekwirowany majątek miał zająć się wypłacaniem kapłanom emerytur. Jakkolwiek komuniści zaniżyliby wartość tego majątku i jakkolwiek niskie byłyby księżowskie emerytury, ten dług po ponad 60 latach został już dawno spłacony. Nie wspominając już o tym, że większość zajętego majątku została już zwrócona - przez Komisję Majątkową.

Po drugie, w wyniku ideologicznego nacisku państwo co roku ponosi wydatki liczone w miliardach (!) złotych na dofinansowanie Kościoła. To przede wszystkim koszt organizacji nauki religii w szkołach - ponad 1 mld zł rocznie - ale także wielotysięczne pensje wojskowych kapelanów (wielu posiadających najwyższe wojskowe stopnie generała czy pułkownika), szpitalnych duszpasterzy czy też dofinansowania kościelnych organizacji prowadzących rozmaitą działalność "wyższej użyteczności". Nie wspominając już o dotacjach na rzecz zabytków remontowanych za publiczne pieniądze, lecz pozostających własnością Kościoła.

Tymczasem w państwie zachowującym - według konstytucji - neutralność światopoglądową rozwiązanie jest proste. Jeśli Kościół chce prowadzić działalność misyjną - a taką jest zarówno nauka religii, jak i duszpasterstwo wojskowe - państwo mu to "umożliwia", ale nie ponosi kosztów. Jeśli państwo oddaje zarekwirowany majątek, to nie płaci emerytur księżom. Jeśli ma remontować i utrzymywać zabytki, to niech przejdą one na własność państwa, a Kościół ewentualnie nimi administruje.

To wszystko prosta recepta na to, by kosztów utrzymania Kościoła katolickiego nie ponosili wszyscy obywatele, także wyznający inną wiarę lub ateiści. Oczywiście nikt nie zabrania katolikom łożenia na Kościół, ale w cywilizowanej formie. Czyli nie ze wspólnego worka, lecz z własnych pieniędzy. Niechby nawet niemieckim wzorem z podatków. Wtedy byłoby jasne, ile Kościół dostaje i co z tymi pieniędzmi robi. Co pewnie w dalszej przyszłości byłoby dobre też dla samego Kościoła.

Biznes INTERIA.PL jest już na Facebooku. Dołącz do nas i bądź na bieżąco z informacjami gospodarczymi

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: finanse | Kościół
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »