Budujmy elektrownie, bo inaczej "ciemność widzę"...
Awarie związane z elektrownią w Bełchatowie i spór o kopalnię w Turowie to dzwonek ostrzegawczy, że - obok dynamicznego rozwoju odnawialnych źródeł energii (OZE) - należy przyspieszyć z budową nowych elektrowni gazowych lub atomowych stabilizujących system elektroenergetyczny. W przeciwnym razie grozi nam bolesne przebudzenie, podobne jak z kultowego filmu "Seksmisja", gdzie bohater mówi: "Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę"...
Tym razem nie stało się nic odczuwalnego dla odbiorców energii w Polsce - mimo awarii związanych z naszą największą elektrownią w Bełchatowie system wytrzymał i nie spełnił się czarny sen energetyków. Nie padł system systemu (blackout), ani nie ogłoszono stopni zasilania, które ograniczyłyby dostęp do energii dla przedsiębiorstw.
Rezerwy mocy plus import okazały się na tyle wystarczające, że prąd jak płynął, tak płynął. Nie oznacza to wcale, że zniknął problem potencjalnej niestabilności naszego systemu z powodu nieprzewidywanych zdarzeń, takich jak awarie czy chociażby spór o zamknięcie kopalni w Turowie i - w konsekwencji - wyłączenie wielkiej elektrowni.
Co więcej, powinien być to sygnał ostrzegawczy, że stąpamy po kruchym lodzie, jeśli chodzi o zaspokojenie zapotrzebowania na energię. I nie chodzi tutaj już wcale o cenę, mimo że mamy najdroższy prąd hurtowy dla firm w całej Unii, ale dostępność i pewność dostaw, o których często zapomina się w pędzie do dynamicznego rozwoju OZE, wyłączania przestarzałych bloków węglowych i likwidacji kopalń.
Realizowanie ambitnej polityki klimatycznej to jedno, a zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego kraju, które spoczywa na rządzie, to drugie. Trzeba znaleźć w tym "złoty środek", aby nie wylać dziecka z kąpielą, bo bez stabilnych dostaw energii nasza gospodarka po prostu wpadnie w ogromne problemy. Przyśpieszenie rozwoju OZE, bez równoległych inwestycji w moce stabilne, może okazać się groźne, i to z kilku powodów.
Aby system elektroenergetyczny działał stabilnie i dawał pewność dostaw, musi mieć w tzw. podstawie stabilne źródła, czyli oparte na paliwach kopalnych (węgiel, gaz) lub atomie. Takie siłownie nie tylko na bieżąco działają, ale dzięki temu, że można je w razie potrzeby uruchomić i wyłączyć, zapewniają elastyczność pracy całego systemu. To szczególnie ważne w sytuacjach krytycznych, właśnie takich, jakie wydarzyły się w Bełchatowie, gdy nagle wyłączane są bloki dostarczające ogromne ilości energii.
Tę lukę w mocy należy natychmiast wypełnić, bo inaczej system padnie, albo będzie niewydolny, by dostarczyć wszystkim chętnym tyle energii, ile potrzebują, np. do procesów produkcyjnych. Takiej możliwości stabilizowania systemu nie zapewniają ani wiatraki na lądzie, ani na morzu (zresztą tych jeszcze nie mamy), ani fotowoltaika.
Używając kolokwialnego stwierdzenie: nie zawsze wieje i świeci wystarczająco, aby instalacje OZE pracowały odpowiednio wydajnie z punktu widzenia potrzeb całego systemu. Jest to duży minus OZE, o którym rzadko się mówi, bo Polskę ogarnęła wprost gorączka "zielonej energii": kto żyw montuje na dachach lub w ogródkach panele słoneczne, a inwestorzy czekają w blokach startowych, aby rozpocząć nowe inwestycje w lądowe farmy wiatrowe, jak tylko pozwolą na to zmieniane przepisy tzw. ustawy odległościowej (od 2016 roku prawo zabrania budowy wiatraków w odległości od najbliższych zabudowań mniejszej niż dziesięciokrotność ich wysokości, ale ma to się zmienić).
To kierunek zgodny z polityką klimatyczną Unii Europejskiej i trendem globalnym, ale dla systemu elektroenergetycznego to za mało, bo liczą się nie tylko trendy technologiczne i polityczne motywacje, ale także zdolność do realnego pokrycia zapotrzebowanie na energię, także w sytuacjach kryzysowych, a tutaj OZE niestety mają słabe możliwości. I niewiele pod tym względem da się zrobić, dopóki na skalę przemysłową nie zostaną wprowadzone magazyny energii, które pozwolą akumulować energię z wiatru i słońca, gdy "wieje i świeci", i uwalniać ją do systemu w razie potrzeby. Dopóki magazyny energii to jeszcze pilotażowe przedsięwzięcia, dopóty - czy tego ktoś chce, czy nie - musimy mieć w zapasie siłownie na paliwa stałe (emitujące coraz droższe CO2) lub atom. Z tym mamy problem.
W Polsce nadal ok. 70 proc. energii wytwarzanej jest z węgla kamiennego i brunatnego. Abstrahując od rosnących cen "brudnej" energii z powodu szalejących notowań uprawnień do emisji CO2, mamy dość krytyczne zasoby takich mocy. Pomimo oddania w ostatnich latach kilku wielkich bloków opalanych węglem kamiennym (np. Kozienice, Opole), w bliskiej perspektywie, do końca obecnej dekady mamy do wyłączenia wiele przestarzałych jednostek, które po prostu kończą swój żywot technologiczny obliczony na 30-40 lat.
Budowane za czasów PRL w technologiach nieliczących się z emisjami, po pierwsze - trują na potęgę, po drugie - z uwagi na wiek są podatne na awarie, po trzecie - mają niską sprawność (w uproszczeniu: potrzebują relatywnie spalić więcej paliwa na wytworzenie takiej samej ilości energii niż bardziej nowoczesne bloki). Zatem ich zamknięcie to nie żadne polityczne widzimisię Brukseli i "zarzynanie" polskiej energetyki, ale uzasadniona środowiskowo i ekonomicznie konieczność, przed którą nie ma ucieczki.
Sęk w tym, że skoro stare bloki zostaną wygaszone, to musimy mieć w systemie czym je zastąpić. Bo zdawanie się na import energii w sytuacjach kryzysowych może się zemścić, jeśli u naszych zagranicznych partnerów także wystąpiłyby niedobory. A skoro postawiliśmy krzyżyk na blokach węglowych, to pozostaje nam jak najszybsze podjęcie inwestycji w gaz lub atom. Innej alternatywy nie ma. Problemy z elektrownią w Bełchatowie czy kopalnią w Turowie to mocne sygnały ostrzegawcze, że z takimi inwestycjami nie ma co zwlekać. Dlatego potrzebne są zarówno pilne decyzje polityczne, jak i oczywiście zapewnienie pieniędzy, szczególnie na atom.
Ani jedno, ani drugie nie jest łatwe. Przestawianie energetyki z węgla, którego zasoby posiadamy, na gaz, który w większości musimy importować, to strategiczna decyzja dotycząca bezpieczeństwa energetycznego kraju. Przez trzy dekady kluczowy był import błękitnego paliwa z kierunku wschodniego, ale zostały podjęte działania, które już w 2022 roku jesienią powinny doprowadzić do sytuacji, gdy po raz pierwszy będziemy mogli całkowicie obejść się bez gazu ze Wschodu.
Wystarczy nam import skroplonego surowca do terminalu LNG w Świnoujściu, a przede wszystkim uzyskanie dostępu do złóż norweskich dzięki gazociągowi Baltic Pipe. Postawi to Polskę w komfortowej sytuacji, bo nie tylko będziemy mogli zabezpieczyć swoje potrzeby, ale także stać się hubem gazowym dla sąsiadów. W tym wymiarze symboliczne jest zaniechanie budowy bloku węglowego w Ostrołęce i planowane zastąpienie go siłownią gazową. Tym bardziej, że gaz jest akceptowany w Unii Europejskiej jako paliwo przejściowe w transformacji energetycznej (spalanie gazu daje z grubsza o połowę niższe emisje CO2 niż węgla).
Tyle że postawienie na gaz będzie wymuszać budowę kolejnych bloków gazowych tym szybciej, im szybciej będziemy musieli zamykać stare "węglówki". Rozwój energetyki gazowej może zahamować program atomowy, ale to perspektywa niepewna. Z kilku powodów.
Po pierwsze, budowa bloków atomowych wymaga gigantycznego finansowania, a jego źródło nie zostało jeszcze wskazane konkretnie przez żaden rząd. Po drugie, wybrać trzeba partnera technologicznego, bo tej technologii nie mamy i to będzie w przeważającej mierze także wybór polityczny, co może opóźniać cały proces. Wreszcie po trzecie, budowy atomówek na świecie mają to do siebie, że trwają dłużej niż planowano i są droższe niż w kosztorysie (szczególnie boleśnie przekonali się o tym Finowie i Brytyjczycy).
Zatem obstawianie na pewniaka, że zgodnie z założeniami polityki energetycznej krajowy prąd z atomu popłynie po raz pierwszy do naszych gniazdek już w 2033 roku może okazać się bardzo ryzykowne, właśnie z uwagi na konieczność zachowania stabilności systemu elektroenegetycznego oraz pewności dostaw. Zatem niech ostatnie wydarzenia w Bełchatowie i Turowie obudzą już teraz decydentów, abyśmy kiedyś nie obudzili się niczym bohater filmu "Seksmisja" ze słowami "Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę"...
Tomasz Prusek
Publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami