Bywali na banknotach święci Mikołaje

Z banknotów pozierają sławni władcy, wielcy ludzie, zdarzał się robotnik, rybak albo żeniec, są zabytki lub widoki. Widział ktoś jednak na bilecie bankowym św. Mikołaja? Być nie może, pieniądze to sprawa tak poważna, że aż strach człowieka bierze. A jednak bywali na banknotach dobroduszni Mikołaje.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Przede wszystkim w dziewiętnastowiecznej Ameryce i być może nigdzie indziej. Nie wiemy na pewno, bowiem pełnej kwerendy nikt (chyba) nie wykonał, ponieważ nie ma po takowej śladu.

Po tym jak w 1792 r., na tle olbrzymiej inflacji, poszczególne stany federacji otrzymały zakaz emisji papierowych pieniędzy, aż do 1863 roku banknoty wytwarzać mógł każdy amerykański bank prywatny. Były to lata nazwane potem okresem "swobodnej bankowości" (free banking). Zadomowiło się także określenie "wildcat", które odnosiło się do ryzykownego sposobu prowadzenia biznesów bankowych.

Reklama

Banki były wówczas wyłącznie prywatne, więc puszczaniem w obieg pieniędzy zajmowali się zwykli panowie Smith, O’Brien czy Beaverbrook, tyle że majętni i ze smykałką do interesów. Obowiązywała jednak wspólna nazwa pieniędzy- dolar (dollar) i zgodnie z ustawą menniczą Kongresu z 1792 r. (The Mint Act), wszystkie banki wydawały je w takich samych nominałach. Banknoty nie były prawnym (przymusowym) środkiem płatniczym (legal tender), ale od czego rynek, który mógł je wyceniać w zależności od stopnia zaufania do tego, czy innego banku-emitenta.

Poza tym - nomen omen - wolna amerykanka: banknoty były jednobarwne albo kolorowe, na każdym inna ilustracja, inny motyw, a to czyjś portret, najczęściej tego lub innego prezydenta, charakterystyczny przedmiot, monumentalna lub historyczna panorama. Nie był to wszakże jedynie wyraz dbałości o wydumany standard. Przepych wyrazu miał być także pułapką na fałszerzy, jednak nie była to broń skuteczna.

Z powodu ogromnej liczby banknotów emitowanych przez dziesiątki i setki banków nie sposób było znać i spamiętać wyglądu wszystkich oryginałów. Mieszkaniec jakiegoś prowincjonalnego miasteczka byłby zapewne w stanie wychwycić fałszywkę banknotu tamtejszego banku, ale co jeśli próbowano nią płacić np. w Nowym Orleanie albo Bostonie czy Nowym Jorku? Sposób był tylko jeden - brnąć dalej w ornamenty, próbując jednocześnie z lepszym drukiem, farbami, papierem...

W latach 20. XIX wieku zaczął krążyć po Ameryce wiersz zatytułowany A visit from St. Nicholas, tłumaczony w Polsce jako Noc wigilijna albo Działo się to w Wigilię. Szybko stał się tak znany i lubiany jak u nas ludowe kolędy. W 1837 r. do jego autorstwa przyznał się Clement Clarke Moore.

W noc wigilijną, gdy wszyscy śpią, pan domu zrywa się z łóżka obudzony hałasem dobiegającym z zewnątrz. Kiedy wygląda przez okno, widzi św. Mikołaja, który leci saniami zaprzężonymi w osiem malusich reniferów. Mikołaj ląduje na dachu i z worem prezentów wskakuje do domu przez komin. Gospodarz z uśmiechem patrzy, jak Mikołaj zapełnia prezentami dziecięce skarpety wiszące na kominku. Święty wymienia z gospodarzem uśmiechy, po czym wskakuje z powrotem przez komin na dach. Odlatując, woła: "Wszystkim Wesołych Świąt życzę i dobrej nocy!".

Św. Mikołaj przybył w Wigilię, choć gdyby nie Marcin Luter mógłby zostać przegnany z naszej kultury i na amen zapomniany. Najgorliwsi reformatorzy kościoła, zwłaszcza Jan Kalwin, byli w XVI wieku zaciekłymi przeciwnikami kultu świętych, w tym św. Mikołaja. Odrzucali w związku z tym zwyczaj obdarowywania dzieci w jego dniu, tj. 6 grudnia. Marcin Luter był bardziej pragmatyczny i przeniósł zwyczaj na Boże Narodzenie. W Polsce przed reformacyjny zwyczaj nie zaniknął całkowicie, stąd mikołajkowe słodycze dla dzieci na początku grudnia.

W połowie XIX stulecia sporo północnych stanów Ameryki ustanowiło Boże Narodzenie świętem urzędowym. Był to także impuls dla banków. Niektóre z nich zaczęły opatrywać banknoty wizerunkami i scenami rodzajowymi ze św. Mikołajem. Był wśród nich Howard Banking Company of Boston. Na jego papierowej pięciodolarówce z 23 sierpnia 1858 roku widniał św. Mikołaj w trójgraniastym kapeluszu, przejeżdżający, dokładnie jak u Moore’a, wzdłuż dachu domu, w saniach ciągnionych przez renifery.

Banknoty z Mikołajem miały niskie nominały, co nie znaczy, że pojedyncze dolary były mało warte. 170 lat temu za 5 dolarów można było kupić w Stanach tyle, ile dzisiaj za ponad 180 dolarów. Gdy znalazła latorośl taki wcale niechudy pieniądz, to uniesienie religijne tudzież uciechę artystyczną przeżyć dziecię mogło, a gdy wzniosłe te uczucia ulotniły się wraz z powszedniejącym po świętach czasem, pozostawała jeszcze niebagatelna wartość materialna prezentu do realizacji na targu lub w sklepie.

Umieszczanie wizerunku tak jednoznacznie dobrze kojarzonej postaci na dokumencie potwierdzającym zobowiązanie finansowe banku, bo tym jest w istocie banknot, okazało się świetnym wybiegiem kupieckim, albo - jak kto woli - biznesowym. Nie wiadomo, czy z góry zaplanowanym, czy przypadkowym i uświadomionym już po fakcie, ale mniejsza o to.

Niskie lub relatywnie niskie nominały banknotów z Mikołajami mało lub nic wspólnego miały z dziećmi i prezentami świątecznymi. Bankom chodziło głównie o to, żeby osoby do których trafiały takie wyróżniające się banknoty, zatrzymywały je na długo jako oryginalną pamiątkę lub przedmiot kolekcjonerski. Wycofanie ich z obiegu oznaczało bowiem, że mniej osób zgłaszać się będzie do banków z zamiarem wymiany papierowych pieniędzy na srebro lub złoto.

Brak jednolitej waluty narodowej miał więc istotne konsekwencje. Zazwyczaj banki miały z tego pożytek, tracili ludzie posługujący się ich pieniędzmi, a więc wszyscy inni. Przy bezliku banknotów emitowanych przez banki od Atlantyku po Pacyfik nie było mądrego, który był w stanie odróżnić, które z nich to ziarno, a które sfałszowane plewy lub zobowiązania banku dawno upadłego.

Z tych przyczyn dolary wydrukowane przez mało znane banki gdzieś z dalekiej głuszy były przyjmowane przez inne banki z dyskontem od wartości nominalnej. Za "dziesiątkę" dawali przy okienku np. 9 (w domyśle - prawdziwych) dolarów albo jeszcze mniej. Wystawców takich "podejrzanych" pieniędzy to nie bolało, nie działali na wielką skalę, więc zła fama nie mogła się rozwlec po kraju, a im dłużej nikt nie przedstawiał ich banknotów do inkasa tym dłużej brzęczało srebro w ich skrzynkach.

Nieuniknioną tego konsekwencją stały się mniejsze przekręty i wielkie afery. Skoro ryzyko skupu mało znanych banknotów ma cenę równą wielkości stosowanego dyskonta, to można założyć sobie gdzieś daleko bank pusty w środku, tzn. bez przestrzegania reguł wiążących wysokość kredytu z zasobami własnymi banku. W 1838 r. urzędnicy stanu Michigan odkryli w jednym z banków ze zdumieniem, że kasety, w których spodziewali się złotych monet przeznaczonych dla klientów przedstawiających banknoty tego banku do wykupu, wypełnione są ołowiem i potłuczonym ciężkim szkłem.

Ze względu na skalę przekrętów, z imienia i nazwiska zapisał się w historii amerykańskiej bankowości przede wszystkim Andrew Dexter. Był bardzo dobrze wykształcony, przez pewien czas pobierał nauki wspólnie ze swym wujem Samuelem Dexterem - przez kilka miesięcy 1801 roku sekretarzem Skarbu w rządzie Thomasa Jeffersona. Bliska więź rodzinna z zasłużonym politykiem i ministrem dobrze służyła jego późniejszym interesom.

W latach 1806-1808 Andrew Dexter nic tylko wykupywał małe, lokalne banki od Nowej Anglii aż po Detroit. Jego celem nie była jednak działalność pożyczkowo-kredytowa. Mnogość banków w Ameryce wykorzystał do oszustw. Emitował bezwartościowe banknoty bez pokrycia w kapitale bankowym. Bilety bankowe jego banków były zupełnie bezwartościowe, ale po wykupie z dyskontem przez inne nieświadome tego banki, firmy lub osoby nabierały ulotnej i chwilowej wartości. To dlatego Dexter zabiegał o zakupy banków z dalekiej prowincji. W ten oszukańczy sposób dyskonto zmieniało kierunek wektora. Normalnie, stratę na dyskoncie ponosi klient proszący potencjalnego nabywcę o zakup czegoś należącego do klienta, choćby z upustem na cenie. W przypadku Dextera stratę ponosił nabywca (tu inny bank), który wierzył, że kupił tanio coś, co warte jest więcej.

Dzięki zgromadzonej w ten sposób fortunie Dexter prowadził życie więcej niż wystawne. W 1807 r. rozpoczął w Bostonie budowę pierwszego amerykańskiego "drapacza chmur". Gmach wspiął się do wysokości aż siedmiu pięter i był wówczas nie tylko "niebotycznie" wysoki, ale też obrzydliwie bogato urządzony. Inwestor nazwał go Exchange Coffee House, bowiem miał być mekką kupiectwa, w tym obrotu banknotami, prowadzonego w dogodnych warunkach kawiarnianych.

Tu warto przypomnieć, że transakcje zawierane były wówczas głównie na wolnym powietrzu, na jakimś kawałku placu, skwerze. Wieść nie do końca wprawdzie potwierdzona niesie, że umowa z 1792 r. o utworzeniu giełdy nowojorskiej The New York Stock Exchange została podpisana przez 24 brokerów i kupców pod wielkim platanem na Manhattanie, stąd określenie "Buttonwood Agreement". Bostoński "wieżowiec" nie stał się jednak symbolem prosperity opartej na solidności kupieckiej. Przeciwnie, bardzo szybko stał się emblematem wielkiego krachu bankowego.

W 1807 r. prezydent Jefferson nałożył embargo na towary brytyjskie i francuskie w proteście przeciw naruszaniu neutralności USA wobec wojen napoleońskich. Oczywistym skutkiem było duże spowolnienie gospodarcze, uciekanie od ryzyka, a więc m.in. zamiana papierowych pieniędzy na kruszec w monetach.

Nabywcy banknotów wprowadzanych do obrotu przez banki należące do Andrew Dextera zaczęli zatem udawać się przed okienka bankowe po zamianę banknotów na srebro i złoto, lecz doczekać się tego jakoś nie mogli. Za sprawą wielkiego później przemysłowca Nathana Appletona i jego znajomych kupców poczynaniami bankiera zajęła się prasa. Wkrótce na jaw wyszła cała prawda. Po upadku Farmers’ Exchange Bank z Gloucester w stanie Rhodes Island okazało się, że np. wyemitował on banknoty o łącznym nominale 760 000 dolarów (dziś byłyby warte ok. 19 mln dol.), mając za pokrycie srebro i złoto o wartości 86 dolarów.

Post scriptum dopisał zły, a może sprawiedliwy, los. W 1819 r. Exchange Coffee House spłonął doszczętnie w pożarze, którego łuny widziano podobno nawet w sąsiednich stanach. Pożaru nie udało się ugasić, cóż za ironia losu, ponieważ budynek był za wysoki i z drabin strażackich nie sięgano z wężami i wiadrami do płomieni szalejących na jego ostatnich piętrach.

W obawie przed niechybnym skazaniem Andrew Dexter umknął z żoną z Bostonu do Kanady. Kilka lat później przejął spadek po ojcu, przeniósł się do Alabamy i zajął się nieruchomościami. Szczęście go jednak opuściło i zmarł jako bankrut w 1837 r. Są jednak dziś tacy, którzy powinni być mu wdzięczni, jako że założył w Alabamie miasteczko nazwane Montgomery, dziś liczące 200 tysięcy mieszkańców i będące stolicą tego stanu.

Bogaty ten Mikołaj w przypowieści, nieprawdaż?

Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

*****

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: banknoty | św. Mikołaj
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »