Chodzi już tylko o pieniądze
Mapa poparcia i sprzeciwu dla rozszerzenia Unii Europejskiej jest czytelna. Po stronie Unii masa krytyczna akceptacji poszerzenia została już wyraźnie przekroczona. Przeciwnicy pozostają w defensywie.
Nie wypada im już mówić "nie, bo nie", zatem wskazują na incydentalne przypadki niedostosowania kandydatów i zadają pytanie ostatniej szansy - "ile nas to będzie kosztować?"
Po stronie aplikantów do Unii przeciwnicy akcesu są głośniejsi, a rozkład opcji jest klarowny: im niżej, tym gorzej (o opiniach polskiego świata biznesu piszemy na stronach 8-11).
Wszystko jest jasne i oczywiste: chodzi o już tylko o pieniądze. I to jest jedyny dzisiaj ważny kontekst kończących się rokowań akcesyjnych. Polska może jeszcze zgodzić się na to czy tamto, ale z jednego nie ustąpi nigdy - nie będzie płatnikiem netto do budżetu UE. Łatwo to powiedzieć, ale technicznie rzecz jest bardziej skomplikowana.
Przede wszystkim już teraz wpływa do nas około 1 mld EUR rocznie i siłą rozpędu rozpoczętych programów podobną kwotę będziemy inkasować nadal. Ponadto jako członek Unii opłacać będziemy składkę, którą szacować należy na 2,5-3 mld EUR. Bylibyśmy więc w tym momencie "do tyłu" o 1,5-2 mld.
Aby wypełnić polski postulat przewagi przychodów nad wydatkami, Unia musiałaby nam to wyrównywać oraz dokładać rocznie ekstra jeszcze miliard. W sumie więc UE powinna dotować Polskę na jakieś 4 mld EUR. Szkopuł w tym, że takich pieniędzy w kasie Unii nie ma i nie będzie. Gdyby zresztą były, to i tak pojawi się kwestia nazywana zdolnością absorpcji. O 4 miliardach wpływów należy więc zapomnieć.
Sprawę wikła dodatkowo cała technologia kasowa i księgowa. Otóż składkę członkowską opłaca się z góry, a pieniądze pomocowe ściekają wolno, wieloma strumyczkami. Bilanse kwartalne mogłyby okazać się jeszcze gorsze od rocznych.
Pozostaje jedno wyjście. Jest nim zmniejszenie wymagalnej części składki do takiego poziomu, przy jakim faktyczne przychody z Unii będą znacząco wyższe. Polska wstępnie zaproponowała, by w pierwszym roku było to 10 proc., a w drugim 30. Unia przyjęła tę propozycję źle. I o to dzisiaj idzie gra.
Kochajmy więc Irlandczyków, ale bój ostatni dopiero się zaczyna.