Co teraz, Frau Merkel?
Co z niemieckim planem B? Pytanie to padło podczas drugiej połowy półfinałowego meczu zakończonych właśnie piłkarskich mistrzostw Europy, w którym zmierzyły się reprezentacje Włoch i Niemiec. Niemcy przegrywali 0:2 i wyglądali na kompletnie obezwładnionych. Mimo to nie zmieniali taktyki.
Bixente Lizarazu - były świetny francuski piłkarz i gwiazdor Bayernu Monachium, a dziś telewizyjny ekspert w dziedzinie piłki nożnej - zgodził się z kolegami, z którymi wspólnie komentował sytuację na boisku: "Niemcy nie mają planu B!".
Dziś to samo można powiedzieć o niemieckiej gospodarce, niemieckich bankach i niemieckim sektorze finansowym. Wiele wskazuje na to, że Niemcy zmierzają w kierunku recesji. Międzynarodowe rynki są ewidentnie zaniepokojone ich rosnącym długiem publicznym i kondycją tamtejszych banków. Największa gospodarka Europy - nie postrzegana już jako nieomylna i triumfująca, ale raczej jako "starszy wspólnik" w powszechnej niedoli Starego Kontynentu - musi zdobyć się na większą elastyczność w swoich przywódczych zapędach.
Można by sądzić, że w takich okolicznościach Niemcy będą chcieli rozważyć zmianę taktyki. Bo oto w ostatnich miesiącach nastąpił największy od 1998 r. spadek wskaźnika oczekiwań koniunkturalnych niemieckich ekspertów finansowych. Siemens, Salzgitter AG (wiodący producent stali) i Infineon Technologies (czołowy niemiecki wytwórca podzespołów elektronicznych) - wszystkie te firmy poinformowały niedawno o spodziewanym spadku wyników finansowych.
Sytuacja w sektorze bankowym nie wygląda wcale lepiej. W czerwcu agencja ratingowa Moody's obniżyła rating Deutsche Banku i Commerzbanku, podkreślając przy tym, że rating zadłużenia i depozytów tych dwóch instytucji jest o kilka stopni wyższy niż ocena ich kapitału własnego - co oznacza, że ich odporność na negatywne okoliczności jest mniejsza, niż wynikałoby z ratingu, ponieważ eksperci Moody's zakładają, że niemiecki rząd wsparłby swoje banki finansowo, gdyby coś miało zagrozić ich "ograniczonej zdolności absorpcji strat".
Instytut Gospodarki Światowej w Kilonii, pełniący funkcję doradczą wobec rządu w Berlinie, postarał się o mało krzepiący komentarz: "Groźba recesji wyraźnie wzrosła".
Na domiar złego, Bill Gross, czyli szef Pimco - największego na świecie funduszu obligacyjnego - stwierdził kilka tygodni temu, iż europejski problem z zadłużeniem sprawia, że dostrzega on w Niemczech "ryzyko kredytowe". "To nie jest atrakcyjny rynek" - zauważył, by po zakończonym w piątej szczycie UE doprecyzować swoje przemyślenia: "Europejska pułapka zadłużenia wciąż działa".
Czytaj raport specjalny serwisu Biznes INTERIA.PL "Świat utknął w kryzysie finansowym"
Nie ma go i nie będzie, o ile Angela Merkel nie przyjmie do wiadomości, że Niemcom grożą poważne tarapaty - i muszą one zmienić swoją strategię. A właśnie tego chce ona uniknąć. Jesienią 2013 r. w Niemczech odbędą się wybory, a pani kanclerz nieprzerwanie od 2008 r. powtarzała wyborcom, że gospodarcze credo Niemiec jest światłem wskazującym drogę całemu światu.
Angela Merkel bardzo się starała, by Niemcy uwierzyli, że jej poczynania całkowicie uodporniły tamtejszą gospodarkę na problemy, z jakimi boryka się cała Europa. W rozmowach ze światowymi przywódcami podkreśla, że możliwości pomocowe Niemiec wyczerpały się, zapewniając jednocześnie niemieckich obywateli, że nie mają absolutnie żadnego obowiązku sprzątać po swoich sąsiadach.
Robert Zoellick, ustępujący szef Banku Światowego, skomentował to w następujący sposób: "Angela Merkel ma niesamowite wyczucie pragnień Niemców".
Simon Tilford, główny ekonomista londyńskiego Centrum na rzecz Europejskich Reform, mówi wprost: - Niemcy są o wiele bardziej podatne na recesję, niż zdają się w to wierzyć tamtejsi politycy. Gospodarcza siła Niemiec jest przejaskrawiana, a ich słabości - umniejszane.
Wielu Niemców zgadza się z tą opinią.
Dziewięć miesięcy temu eksperci Centrum Europejskich Badań Ekonomicznych w Mannheim zaczęli wskazywać na pierwsze oznaki znaczącego spowolnienia niemieckiej gospodarki. W tym samym czasie Angela Merkel głosiła, że Niemcy "znów są lokomotywą", a w publicznym dyskursie umacniał się mit nastania "złotej niemieckiej dekady".
Wolfgang Franz, przewodniczący niezależnej rady mędrców gospodarczych doradzającej kanclerz Niemiec, stwierdził w odpowiedzi, że czas lokomotyw już minął. W rozmowie ze mną podkreślił, że nic nie wskazuje na to, żeby Niemcy miały wejść w okres długotrwałego wzrostu, ponieważ "potencjał reform strukturalnych przeprowadzonych w 2005 r. praktycznie się wyczerpał".
Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju przewiduje, że w 2019 r. wzrost gospodarczy Niemiec nie przekroczy 1,5 proc. - a od 2020 r., jeśli nie zostaną przeprowadzone żadne istotne reformy, będzie osiągał wartości poniżej 1 proc.
To oznacza stagnację. Trudno, by wyborcy nie zauważyli, co się dzieje.
Mimo to pewne okoliczności mogą sprawić, że Angela Merkel zacznie rozważać złagodzenie swojej doktryny opartej na dyscyplinie budżetowej. Po pierwsze, bez względu na to, jaki obrót przybiorą sprawy na południu Europy, Niemcy i ich rating będą obciążone ogromną sumą w dużej mierze nieściągalnych wierzytelności w krajach ogarniętych kryzysem. Agencja ratingowa Egan-Jones Ratings szacuje wartość tych wierzytelności na około 700 miliardów euro.
Drugi czynnik, bardziej polityczny, ma związek z tym, że w 2013 r. Angela Merkel będzie prowadzić wyborczą walkę z socjaldemokratami, którzy nie mają już moralnego obowiązku oszczędzania przeciwnika (jak w wyborach 2009 r., po czterech latach spędzonych w koalicji). Socjaldemokraci podkreślają dziś, że zastosowana przez Merkel strategia dyscypliny budżetowej nie sprawdziła się, przez co "nastrój stabilizacji i zaufania w Europie jest bardziej nieosiągalny niż kiedykolwiek". O słuszności ich argumentów świadczy spowolnienie na niemieckim rynku pracy.
Wreszcie, na ostatnim szczycie UE w Brukseli, Włochy i Hiszpania po raz pierwszy podjęły próbę zmuszenia Merkel do ustępstw w kwestii swojego zadłużenia. Dziennik "Frankfurter Allgemeine Zeitung", zazwyczaj przychylny wobec pani kanclerz, napisał, że swoim zachowaniem przyzwoliła ona na przyszłe "szantaże" ze strony rozrzutnych sąsiadów.
Angela Merkel nie ma zatem żadnego realnego planu B. Za to ci, którzy postrzegają Niemcy jako osłabione, osamotnione w Unii Europejskiej i błądzące w swoich osądach, otrzymali wyraźny sygnał, by nie ustawali w swoich naciskach na Berlin.
John Vinocur
New York Times / International Herald Tribune
Tłum. Katarzyna Kasińska
Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze