Czego nas uczy rok wysokich cen?
Tak naprawdę i nieodwołalnie inflacja rozpoczęła się późną jesienią 2021 r. To właśnie gdzieś w okolicach listopada ubiegłego roku zaczęła dochodzić do 5 proc. w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. W Stanach Zjednoczonych sięgnęła wtedy 7 proc., w Polsce dochodziła do 8 proc., a na Litwie zaczynała już forsować dwucyfrowe wartości. Dynamika cen stała się tematem "niepoprawnym politycznie". I pozostaje nim do dzisiaj. Co wiemy o trwającej od dobrych 12 miesięcy pladze globalnej inflacji? I co z tą wiedzą zamierzamy zrobić?
W warunkach demokracji medialnej strzelanie z inflacyjnej armaty do politycznego przeciwnika to nęcąca pokusa. Po drodze uruchomiły się też wpływowe grupy interesu - głównie posiadacze i zarządcy zakumulowanego kapitału, czyli wszyscy, którzy nie lubią inflacji i nie wahają się używać swoich zakulisowych środków nacisku, by tworzyć przekonanie, że to największe nieszczęście, jakie może się przytrafić gospodarce. Wszystko to razem sprawia, że atmosfera wokół tematu inflacji jest od roku zdecydowanie nieprzejrzysta.
Mimo to trzeba jednak porządkować debatę o przyczynach i skutkach globalnego wzrostu cen. Co przyniósł nam ten burzliwy "roku z inflacją"? Spokojna i rzeczowa analiza światowej debaty prowadzi nas w kierunku trzech dużych narracji. Opowieści te pozostają ze sobą momentami w dość ostrej konkurencji. Choć zdarzają się też pewne punkty wspólne.
Pierwsza narracja wywodzi się od wiecznie żywego Miltona Friedmana i jego słów wypowiedzianych pod koniec lat 60. XX w. (i powtarzanych do dziś), że "inflacja to zawsze i wszędzie jest zjawisko monetarne". W myśl tej narracji za inflację odpowiadają więc... politycy. A także coraz mniej od nich niezależni bankierzy centralni. Ich wspólnym grzechem jest zatem wpompowanie w system zbyt dużej ilości pieniądza. A ponieważ pieniądza jest zbyt dużo to jest on "pusty". I wychodzi nam bokiem właśnie poprzez wzrost cen. Zwolennicy tej narracji (nazwijmy ich liberałami albo neofriedmanistami) powiedzą, że to pompowanie pieniądza odbywało się pod dwoma postaciami.
Pierwsza, w formie zbyt niskich (zerowych) stóp procentowych. A druga, poprzez tzw. niekonwencjonalną aktywność banków centralnych. Przykładem tego ostatniego zjawiska może być tzw. PEPP, czyli Pandemic Emergency Puchase Programme (po polsku "Pandemiczny Program Nadzwyczajnego Skupu"). EBC odpalił PEPP w marcu 2020 r. W swoim zenicie - we wrześniu 2021 r. - miał on wartość 1,8 bln euro. Program polegał z grubsza na tym, że Europejski Bank Centralny brał na siebie nowy dług emitowany w pandemii przez kraje członkowskie eurolandu. Dało to gospodarkom strefy euro przestrzeń na fiskalną interwencję w trudnym czasie pandemii COVID-19.
Wpompowali? Wpompowali. No to nie dziwcie się teraz, że jest inflacja. Mówiliśmy wam, że tak będzie? - powiadają więc neofriedmaniści oczekując na oklaski. Ta argumentacja trafia na podatny grunt zwłaszcza tam, gdzie liberalne dogmaty gospodarcze nie zostały nigdy (nawet po kryzysie 2008 r.) tak naprawdę przepracowane. Ekonomiczna "heterodoksja" kojarzy się wciąż raczej z lekiem sprzedawanym w aptece, a nie z alternatywnym - wobec liberalnego - podejściem do zagadnień gospodarczych. Zanim jednak ktoś kupi w całości narrację neofriedmanowską powinien zmierzyć się również z jej słabościami. Po pierwsze, neofriedmanowcy nie potrafią odpowiedzieć na pytanie dlaczego do inflacji doszło właśnie teraz? Choć przecież Fed zszedł ze stopami procentowymi w okolice zera niedługo po kryzysie 2008 r.
Do tego Amerykanie przez cały ten czas pompowali pieniądz w gospodarkę w formie programów luzowania ilościowego. Europa poszła zaś w ich ślady kilka lat później. Dlaczego więc inflacja nie uderzyła w latach 2014 albo 2016? Czemu czekała aż do 2021 r.? Na to pytanie nie usłyszycie od neofriedmanistów sensownej odpowiedzi.
Z narracją liberalną jest jeszcze drugi problem. Problem krótkiej pamięci. Przypomnieć można 2020 r. - czas głębokiego COVID-19 i forsownych lockdownów. Oczy polityków i opinii publicznej skierowane były wtedy na banki centralne. Zróbcie coś! Ratujcie! I oni uratowali. Niedawno ekonomiści Enrique Alberola, Gong Cheng, Andrea Consiglio oraz Stavros Zenios zadali pytanie, co by było gdyby wspomniany PEPP nie został w pandemii przez EBC odpalony? Z ich pracy wynika, że byłoby... bardzo źle. Bez PEPP mielibyśmy w Europie najpewniej powtórkę z lat 2012-2015, czyli kryzys zadłużeniowy na cztery fajerki. Zastosowanie PEPP pozwoliło bowiem takim krajom, jak Włochy, Hiszpania i Grecja wprowadzić w życie szereg programów osłaniających obywateli przed skutkami pandemii COVID-19, a jednocześnie nie wpaść w śmiertelnie niebezpieczną - zwłaszcza dla słabszych członków strefy euro - pułapkę nakręcającego się zadłużenia.
Oczywiście to nie jest tak, że pakiety antycovidowe nie wpłynęły w żaden sposób na obecną inflację. Przełożenie nie jest jednak takie proste, jak pokazują to neofriedmaniści. Członkini władz EBC Isabel Schnabel mówi - dość celnie - o górce popytu konsumpcyjnego w Europie. Składają się na to te wszystkie niewydane przez półtora roku pieniądze, które ludzie (w różnej formie) otrzymywali od swoich rządów jako rekompensatę za lockdowny, a które to środki normalnie poszłyby na kina, restauracje czy wyjazdy, jednak - z powodu tych samych lockdownów - nie udało się wydać. Potem zaś z opóźnieniem - i niestety wszystkie na raz - pojawiły się w gospodarce. A wyposzczeni pandemią producenci tych dóbr byliby przecież frajerami, gdyby nie umieli tego popytu wykorzystać windując oczywiście swoje ceny.
Ale narracja neofriedmanowska to tylko jedna z opowieści o naturze obecnej inflacji. Dokładnie w miejscu, w którym neofriedmaniści tracą oddech, do gry wchodzi konkurencyjna szkoła myślenia. To podejście, które możemy nazwać "podażowym" albo "surowcowym". Na plan pierwszy wysuwają się tu takie kategorie, jak "energetyka", "globalizacja" i "geopolityka". Neofriedmanista nie powie wam dlaczego inflacja uderzyła w latach 2021-2022.
Zwolennik opowieści surowcowej nie będzie miał z tą zagadką najmniejszego problemu. Bez trudu wskaże, że lata 2021-2022 to moment, w którym zaczął się kruszyć trwający przez trzy poprzednie dekady model handlu międzynarodowego oparty o outsourcing kluczowych surowców naturalnych (żywności, paliw i metali rzadkich). Na dodatek działo się to w warunkach, gdy bogaty Zachód (zwłaszcza Europa Zachodnia) nadal ma olbrzymie ambicje ekologiczne, które wzbraniają im korzystania z najtańszych i najbardziej dostępnych źródeł energii. W efekcie stworzony został wehikuł transformacji energetycznej opartej o... jeszcze większy import surowców energetycznych - głównie z Rosji. Tej samej Rosji, z którą Zachód pozostawał w konflikcie geopolitycznym o Ukrainę przynajmniej od 2014 r. W efekcie rozpoczęty przez Moskwę w 2021 r. manewr cenowy (ograniczenie podaży gazu dla Europy) podgrzał temperaturę pod inflacyjnym kotłem. Sam wybuch wojny w lutym 2022 r. był tylko usankcjonowaniem tych procesów.
Ale to nie koniec. Istnieje w ekonomii szereg poważnych prac badających największe i najgorsze kryzysy inflacyjne. Choćby klasyczna praca Nicholasa Krusa i Steve’a Hankego z 2012 r., w której pokazują oni, że ta naprawdę wysoka - i niszcząca - inflacja zawsze bierze się z czynników podażowych. Polega zatem na tym, że na rynku zaczyna brakować jakiegoś kluczowego i trudnego do zastąpienia towaru. Najczęściej dzieje się tak po wojnach, rewolucjach albo innych kataklizmach, gdy brakuje właśnie surowców. A ponieważ ludzie nie mogą się bez nich obyć, to zaczyna się tragedia. To poważne ostrzeżenie w kontekście obecnego kryzysu. Chodzi właśnie o to, że gospodarka nie jest w stanie wyprodukować odpowiednich ilości jakiegoś kluczowego dobra. W tym wypadku taniej energii, do której nawykli mieszkańcy Zachodu. Ale nie ma to nic wspólnego z "wpompowaniem" albo "nadrukowaniem" pustego pieniądza. Bo to nie stąd ta inflacja.
Obok tych dwóch konkurencyjnych opowieści (neofriedmaniści kontra surowcowcy) próbuje zmieścić się jeszcze trzecia narracja, a właściwie wiązka mniejszych narracji, zwracających uwagę na to, że wśród przyczyn obecnej inflacji jest też wiele innych czynników. Falk Bräuning, José L. Fillat i Gustavo Joaquim z bostońskiego Fedu w pracy z 2022 r. pokazują na przykład, że na inflację wpływa poziom faktycznej monopolizacji w gospodarce. Dzieje się tak dlatego, że w sektorach o wysokim poziomie koncentracji firmy mają dalece większe możliwości przerzucania swoich kosztów na konsumentów. Nakręca się tu rodzaj spirali "cen i zysków". I to o niej powinniśmy raczej mówić, zamiast skupiać się na "spirali cen i płac".
Ta ostatnia (w sytuacji generalnego osłabienia pozycji pracownika) stanowi raczej wspomnienie dawnych czasów, niż dobry opis współczesnej rzeczywistości. Faktyczne monopole i oligopole są zaś chlebem powszednim dzisiejszego kapitalizmu. Jeśli przyjrzymy się na przykład amerykańskiemu rynkowi mięsa, to okaże się, że 70 proc. wołowiny pochodzi tu od zaledwie czterech dostawców. Na rynku farmaceutycznym 90 proc. sprzedaży dzieli między siebie inna "wielka czwórka". Prac, badających na przykład wpływ rozwoju technologicznego, starzenia się społeczeństwa czy reakcji zachodnich firm na problemy z zablokowaniem globalnych łańcuchów dostaw, jest znacznie więcej.
Zostańmy jednak przy naszych trzech narracjach. Ich rozróżnianie ma dziś nie tylko akademickie znaczenie. Od tego, która z nich zwycięży zależy przecież to, jaka będzie odpowiedź na stojące przed nami wyzwanie i czy będzie to opowieść właściwa.
Już kilka miesięcy temu były główny ekonomista Azjatyckiego Banku Rozwoju Shang-Jin Wei powiedział, że dziś światu grozi "śmiertelnie niebezpieczna spirala podwyżek stóp". A działa ona tak: jeżeli amerykański Fed walcząc (po friedmanowsku) z inflacją podnosi stopy (a podnosi je nie tylko w swoim imieniu, ale też de facto w imieniu kilkudziesięciu krajów, które mają waluty przypięte do dolara), to zmusza innych - dużych i małych - do podobnych posunięć. Wynika to z tego, że - w gruncie rzeczy - podwyższanie stopy procentowej przez bank centralny to przecież nic innego, jak próba "wyeksportowania inflacji za granicę".
Kiedy więc Waszyngton podwyższa stopy procentowe, to dolar umacnia się wobec euro albo funta. Jeżeli banki centralne w Londynie i Frankfurcie nie podniosą stóp, to ich waluty słabną. A to znaczy, że zdrożeje ich import - w tym także import kluczowych dziś surowców energetycznych. A jak drożeje import to inflacja rośnie jeszcze bardziej. Taką sytuację mieliśmy właśnie przez kilka ostatnich miesięcy. Czego efektem jest rekordowe umocnienie się dolara wobec funta czy euro. W konsekwencji presja na EBC i innych stale rośnie. Z kolei podwyżki stóp EBC będą tworzyć presję na mniejszych - Szwedów, Duńczyków, Szwajcarów oraz na kraje, takie jak Polska, Czechy albo Węgry. Spirala się nakręca. W efekcie podwyżki stóp są stale - jak to określa wspomniany już Shang-Jin Wei - wyższe niż by chciał każdy z banków centralnych .
Powstaje paradoksalna sytuacja. Choć wśród ekonomicznych decydentów zachodniego świata nie ma dziś powszechnego przekonania, że opowieść neofriedmanowska jest obiektywnie prawdziwa, to kolejne banki centralne w praktyce się zachowują, tak jakby były... neofriedmanowcami.
To nie przynosi ulgi w walce z inflacją, bo tym razem bliżej prawdziwych diagnoz jest narracja surowcowa. Jednocześnie banki centralne znajdują się pod stałą presją opinii publicznej nastawionej neofriedmanowsko, co pcha ich w kierunku stałego zacieśniania polityki monetarnej. Skutkiem jest dalsze chłodzenie koniunktury i ryzyko globalnej recesji, której też nikt nie chce. Ale idąc - pozornie sensownym - torem, maszerujemy (jako Zachód) dokładnie w tym kierunku.
Rafał Woś
Publicysta, dziennikarz ekonomiczny
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Zobacz również: