Czy francusko-włoski tandem zagrozi prymatowi Niemiec?

Wśród licznych konsekwencji kryzysu gospodarczego, który od tylu już lat ciąży nad Europą, należy dostrzec pogłębiający się podział strefy euro na dwa obozy. Pierwszy z nich to entuzjaści polityki zaciskania pasa, którym przewodzi kanclerz Niemiec Angela Merkel; drugi - którego założycielem był Nicolas Sarkozy - zrzesza zwolenników stymulowania rozwoju gospodarczego, a więc w zasadzie wszystkich, którzy nie są Niemcami.

Kryzys trwa, ale dni franko-germańskiej neoliberalnej dominacji (której symbolem dla całej Europy stał się duet "Merkozy") dawno minęły. Sarkozy nie jest już prezydentem, a powolne wychodzenie Starego Kontynentu z zapaści sprawia, że wielu kwestionuje słuszność polityki oszczędzania, tak gloryfikowanej przez Berlin. W krajach innych niż Niemcy wyczuwalna jest tęsknota za przywódcą, który potrafiłby przeciwstawić się Berlinowi właśnie.

Oto całkiem niespodziewanie okazało się, że mamy dwóch kandydatów do tej roli. Pierwszy z nich to francuski premier, Manuel Valls, drugim jest szef włoskiego rządu, Matteo Renzi. Obaj są młodzi i medialni, obaj też sprzeciwiają się berlińskiemu konsensusowi. A ponieważ Europejczycy kochają bawić się słowami, "The Economist" i inne środki masowego przekazu już zdążył ochrzcić ten tandem mianem "Vallenzi".

Reklama

Valls i Renzi sterują odpowiednio drugą i trzecią gospodarką strefy euro. Ich działania prawdopodobnie przyniosą odpowiedź na pytanie, czy rację mają ci, którzy uważają, że europejska unia walutowa wkroczy niebawem w epokę deflacji i stagnacji, na wzór japoński. O ile jednak europejskie media koncentrują się głównie na podobieństwach łączących tych dwóch polityków, to o wiele bardziej interesujące jest to, co ich dzieli. Czy różnice te mogą przeszkodzić Vallsowi i Renziemu w wytyczeniu nowej ścieżki, która wyprowadziłaby Stary Kontynent z kryzysu?

Wydaje się, że premier Francji i premier Włoch spełniają wszelkie warunki, by stworzyć potężny polityczny tandem. Obaj stoją na czele krajów należących do najmocniejszych unijnych gospodarek, zdolnych przetrwać wiele. Nominalnie są lewicowcami, czerpiącymi inspirację z nowego stylu socjaldemokratycznych rządów, którego twórcą był Tony Blair. Swoją pozycję zdobywali jako orędownicy reform strukturalnych na rynku wewnętrznym i stymulowania rozwoju gospodarczego na poziomie międzynarodowym. Obaj przedkładają wzrost nad redystrybucję. Wreszcie, obaj awansowali na swoje stanowisko nie tyle w wyniku wyborów, co nominacji: Valls został desygnowany przez prezydenta, a Renziemu tekę szefa rządu powierzyła partia najliczniej reprezentowana w parlamencie.

Przejdźmy jednak do wspomnianych różnic, które mają daleko większe znaczenie. O ile Renzi jest pragmatyczny, skłonny do kompromisów i podejmowania ryzyka w polityce wewnętrznej, Valls jest ostrożny i wierny swoim przekonaniom. Spójrzmy na ich odmienne podejścia do planowania budżetu państwa. I włoski, i francuski plan finansowy muszą zyskać akceptację Komisji Europejskiej. Najważniejsza zasada, jaką kieruje się Renzi, to pokazać, że on i jego gabinet są sprawnymi zarządcami na własnym podwórku: wynika to z przekonania, że tylko w ten sposób on sam jako premier Włoch zdobędzie moralny mandat do tego, by domagać się większego stymulowania gospodarki na poziomie ogólnounijnym.

Dodatkowo jednak Renzi "ubrał" swoje stanowisko w retorykę "nowego ładu" dla Europy. Miałby to być układ, w myśl którego państwa takie jak Włochy reformowałyby swoją gospodarkę w zamian za pomoc z zewnątrz. Wyraził to nawet w sposób nieco populistyczny: "Italia szanuje reguły, ale nie takie podejście, w którym jedna dziesiąta procenta znaczy więcej niż polityka" - powiedział. To wyzwanie dla Berlina, i to takie, któremu Angeli Merkel będzie trudno się przeciwstawić.

To wszystko wyraźnie kontrastuje ze stanowiskiem Francji. Valls i jego ministrowie zignorowali wcześniejsze wymogi Komisji dotyczące francuskiego budżetu, argumentując, że zrobili już wszystko, co było w ich mocy. "Nie da się już zrobić więcej" - lakonicznie oświadczył Valls. Komisja Europejska nie dała się jednak przekonać i skrytykowała Paryż za "brak efektywnych działań w 2014 roku".

Także wewnętrzne tło polityczne nie sprzyja sojuszowi, który połączyłby Renziego i Vallsa na wzór paktu, jaki ostatecznie zawarli Merkel i Sarkozy. Valls odpowiada przez François Hollandem - najmniej lubianym francuskim prezydentem w historii Piątej Republiki. Młodego szefa rządu mocno ogranicza fatalna sytuacja gospodarcza, którą dodatkowo pogłębił sposób rządzenia Hollande'a: lewicowy, ale przestarzały; dodatkowo maksymalnie wykorzystujący prezydenckie uprawnienia.

Tymczasem Renzi nie musi odpowiadać przed żadnym niepopularnym prezydentem. W ciągu krótkiego czasu, jaki upłynął od jego nominacji, nowy premier Włoch dokonał transformacji tamtejszej sceny politycznej, kładąc kres sporom wewnątrz swojej macierzystej partii i doprowadzając do porozumienia z największym koszmarem włoskiej lewicy, Silvio Berlusconim. W przeciwieństwie do Vallsa, Renzi przeprowadził już także niektóre z zapowiadanych przez siebie reform: uchwalił znaczące ulgi podatkowe dla firm, ograniczył wydatki na świadczenia socjalne i rozpoczął walkę z obecnym kodeksem pracy, uderzając w słynny artykuł 18., chroniący pracowników etatowych. Podjął też działania zmierzające do usprawnienia systemu politycznego i sądowniczego Włoch, ogarniętych niemal mitologicznym paraliżem. Kiedy związki zawodowe szyderczo nazwały go "tatcherystą", Renzi od razu przeszedł do ataku, oskarżając je o to, że bardziej dbają o ideologię niż o ludzi. Z ust Vallsa nie słyszeliśmy nigdy czegoś podobnego.

Tandem "Vallenzi" to swoista chimera. O wiele lepszym politykiem jest Renzi, czego zresztą daje kolejne dowody. Ale polityka to nie sport. W pojedynkę ani Włochy, ani Francja nie dadzą rady przeciwstawić się konsensusowi narzuconemu przez Berlin i nakreślić nową strategię konsekwentnego wychodzenia z kryzysu. Jeśli Paryż i Rzym nie połączą sił, to Niemcy nadal będą forsować politykę oszczędzania za wszelką cenę - a jednocześnie na Starym Kontynencie dochodzić będą do głosu coraz to nowe populistyczne i nacjonalistyczne ruchy.

Nie ulega wątpliwości, że Valls musi nauczyć się politycznej odwagi. Już dziś jednak ci dwaj przywódcy mogą zacieśnić współpracę i stworzyć wspólny front w negocjacjach z Niemcami i Komisją Europejską. Gdyby Vallsowi i Renziemu udało się przeprowadzić konkretne reformy kodeksu pracy i systemu socjalnego w swoich krajach, Francja i Włochy wróciłyby na ścieżkę wzrostu, a także zyskały większy wpływ na kształtowanie wspólnych gospodarczych wytycznych dla Unii Europejskiej. Mogłyby też skuteczniej mobilizować sąsiadów do przestrzegania tychże reguł.

Dopóki tak się nie stanie, prymatowi Angeli Merkel nic nie zagrozi. Kanclerz Niemiec - potężna, bezkonkurencyjna i głucha na argumenty spoza grona zwolenników oszczędzania - wciąż będzie narzucać Europie swoją ekonomiczną wizję.

Karl-Theodor zu Guttenberg, Pierpaolo Barbieri

© 2014 The New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: włoski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »