Czy funt pogrąży się w chaosie?

Czwartkowe wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii nie przyniosły rozstrzygnięcia, które pozwalałoby jednej partii samodzielnie sformować rząd. Brytyjczycy mówią o impasie parlamentarnym (hung Parliament).

Czwartkowe wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii nie przyniosły rozstrzygnięcia, które pozwalałoby jednej partii samodzielnie sformować rząd. Brytyjczycy mówią o impasie parlamentarnym (hung Parliament).

Torysi Davida Camerona, którzy zdobyli najwięcej głosów, oraz laburzyści premiera Gordona Browna, którzy zajęli drugie miejsce, składają oferty rozmów liberalnym demokratom.

W piątek po południu znane już były ostateczne rezultaty głosowania w większości okręgów wyborczych. Najbardziej prawdopodobny podział miejsc w Izbie Gmin między największymi partiami to: torysi 306 (wzrost o 98 mandatów), laburzyści 258 (spadek o 91 mandatów) i liberalni demokraci 57 (spadek o 5). Aby rządzić samodzielnie, torysi musieliby zdobyć 326 miejsc.

Reklama

W zamian za poparcie go na stanowisku premiera, przywódca laburzystów Gordon Brown zaproponował liberałom Nicka Clegga natychmiastowe przyjęcie ustawodawstwa w sprawie rozpisania referendum na temat zmiany ordynacji wyborczej, w obecnym kształcie niekorzystnej dla liberałów.

Brown sugerował wcześniej wprowadzenie jednomandatowych okręgów, w których zwycięzca musiałby uzyskać co najmniej 50 proc. głosów. Obecnie wystarcza zwykła większość. Liberałowie uznali te propozycje za krok we właściwym kierunku, choć niewystarczający.

W czwartkowych wyborach na liberałów oddano ok. 23 proc. głosów, a w rozdziale mandatów przypada im niecałe 10 proc. Wynik wyborów jest dla liberałów dużym rozczarowaniem, zwłaszcza w stosunku do dużych oczekiwań przedwyborczych.

Brown w wypowiedzi dla dziennikarzy na Downing Street wskazał, że laburzyści i liberałowie mają wiele wspólnego w sprawach gospodarczych.

Clegg w pierwszych powyborczych zapowiedział mówił, że rząd powinna utworzyć partia, która zdobyła największą liczbę głosów, czyli konserwatyści, którym przewodzi David Cameron. Nie jest to do końca zgodne z konstytucją, która w sytuacji, gdy żadna z partii nie ma bezwzględnej większości, pozostawia inicjatywę w rękach dotychczasowego premiera.

Wcześniej Clegg wykluczał koalicję z laburzystami i personalnie atakował Browna.

Cameron przedstawił Cleggowi ofertę sprawiającą wrażenie mniej szczodrej. Wyraził gotowość przystania jedynie na utworzenie międzypartyjnej komisji dochodzeniowej, która przyjrzałaby się systemowi wyborczemu i opracowała zalecenia jego ewentualnej reformy.

W wypowiedzi dla prasy Cameron wskazał na różnice między jego partią a liberałami m.in. w kwestii stosunku do Unii Europejskiej. Konserwatyści chcą, by każdy następny traktat unijny był aprobowany w referendum, tak jak w Irlandii. Liberałowie są najbardziej proeuropejską z brytyjskich partii politycznych i nie widzą takiej potrzeby.

Torysi nie są też skłonni iść na kompromis w sprawie obronności i imigracji. Liberałowie z kolei przeciwni są modernizowaniu pocisków nuklearnych Trident wystrzeliwanych z okrętów podwodnych i chcą amnestii dla nielegalnych imigrantów.

W innych kwestiach (m.in. podatkowych i oświaty) Cameron gotów jest rozważyć kompromis, jeśli uzna, że jest to w interesie narodowym. W odróżnieniu od Browna, który zasygnalizował, że nie będzie nalegał na Clegga, by udzielił szybkiej odpowiedzi na jego ofertę, Cameron oświadczył, że spodziewa się odpowiedzi szybkiej.

Komentatorzy zwracają uwagę, że Cameron posługiwał się określeniem "były rząd Partii Pracy" i że nawet odrzucenie przez liberałów jego oferty daje liderowi torysów mocniejszy mandat, ponieważ będzie mógł argumentować, iż jest rzecznikiem politycznej zmiany, której chcą wyborcy.

Idea ewentualnej koalicji liberałów z konserwatystami napotyka opór wśród członków obu partii.

Piątkowa prasa brytyjska pisze, powołując się jeszcze na sondaże exit polls, że wyniki wyborów przyniosły rozczarowanie wszystkim największym partiom politycznym. Komentatorzy wskazują, że nie ma jasności, kto stanie na czele rządu i czy będzie to rząd mniejszościowy, czy koalicyjny.

"Wyborcy odwrócili się plecami od laburzystów, ale nie rzucili się w ramiona torysów" - napisał "Times". Według gazety "wyborcy nie okazali wyborczej apatii, lecz antypatię. Wyrazili wolę zmiany nie tylko rządu, ale całego systemu".

"Times" uznaje, że zmiana ordynacji wyborczej stała się obecnie bardziej prawdopodobna, ponieważ wyborcy uświadomili sobie, iż ich preferencje nie przekładają się w prosty sposób na liczbę mandatów, która przypada poszczególnym partiom, i nie wyłoniły wyraźnego zwycięzcy.

Z kolei "Independent" sugeruje, iż choć konserwatyści zajęli pierwsze miejsce, to ich lider David Cameron musiał przekonywać własną partię, że odniosła wielkie zwycięstwo, co nie dla wszystkich jej członków jest oczywiste.

"Financial Times" wskazuje, iż "Cleggmania" - nieoczekiwany wzrost popularności lidera liberalnych demokratów Nicka Clegga - nie przełożyła się na przyrost mandatów tej partii, co uznaje za największe zaskoczenie. Zauważa zarazem, że partia ta wciąż będzie jednak języczkiem u wagi.

"Ekstaza obróciła się w agonię" - podsumowuje położenie liberałów komentator "Guardiana" Simon Jenkins. "Partia ta musi zdecydować, kogo poprze, lecz jej własny mandat osłabł" - zauważa. O liderze laburzystów Gordonie Brownie pisze, że "jest przegrany, ale nie pokonany".

Blogger "Daily Telegraph" Norman Tebbit, były minister w rządzie Margaret Thatcher, odradza konserwatystom utworzenie koalicji z liberałami, twierdząc, że "wyborcy ich odrzucili". W innym miejscu gazeta pisze, że "laburzyści przegrali, a liberałowie zostali upokorzeni".

W podobnym duchu piszą popierające torysów gazety "Daily Mail" i "Daily Express". Sprzyjający laburzystom "Mirror" wskazał, że "Cameron nie wymierzył ciosu, który powaliłby Browna", i "jest on w sytuacji kogoś, komu zatrzaśnięto drzwi przed nosem".

Politolog prof. Kazimierz Kik ocenia, że perspektywa utworzenia przez torysów mniejszościowego rządu jest bardzo realna, choć - jak podkreślił - jest to rozwiązanie bardzo ryzykowne.

Podkreślił, że teoretycznie konserwatyści i liberalni demokraci mogliby utworzyć koalicję, ale takie rozwiązanie, w świetle różnic programowych i niechęci liderów partii względem siebie, wydaje się nieprawdopodobne

"Przed Davidem Cameronem jest decyzja, w której musi wybrać mniejsze zło. Z jednej strony, partia konserwatywna nie może nawiązać koalicji z laburzystami, bo to byłoby niezrozumiałe dla wyborców, a z drugiej bardzo ryzykowne wydaje się rządzenie bez większości parlamentarnej" - zaznaczył Kik.

W jego ocenie, nieznaczne zwycięstwo Partii Konserwatywnej pokazuje, że w Wielkiej Brytanii "poważnie zachwiał się system dwupartyjny. "Wyniki wyborów pokazały, że wyborcy nie ufają dwóm największym partiom politycznym w kraju. Ludzie stracili już cierpliwość do rządzącej Partii Pracy, ale też nie ufają do końca obietnicom konserwatystów" - powiedział Kik.

Prezes Fundacji demosEuropa Paweł Świeboda uważa, że niezależnie od tego, kto stworzy rząd, Wielką Brytanię czeka polityka zmniejszania wydatków państwa. "Oszczędności są nieuchronne, na pewno byłyby większe u konserwatystów, mniejsze w rządach Partii Pracy, która liczyłaby na stymulowanie wzrostu gospodarczego i w ten sposób obniżenie kosztów całej operacji. Wielką Brytanię czeka bardzo trudny okres, podobnie jak wszystkie kraje w Europie, które mają bardzo duże deficyty budżetowe" - powiedział Świeboda.

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: times | funt brytyjski | liberałowie | wyborcy | brown | rząd
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »