Czy UE zaryzykuje zmianę traktatu i czy tylko dla eurolandu?
Czy Europa, na co naciska Berlin, podejmie kolejną drogę przez mękę w kierunku zmiany traktatu UE, by zaostrzyć dyscyplinę budżetową? Politycy są sceptyczni, Londyn z góry mówi "nie", a dla Polski najważniejsze jest, by jakiekolwiek zmiany nie prowadziły do Europy dwóch prędkości.
Nie minęło pół roku od wejścia w życie Traktatu z Lizbony, a politycy w Brukseli i stolicach państw UE zadają sobie pytanie, czy nie należy go zmienić.
A wszystko z powodu traumy, jaką w Europie wywołał kryzys grecki i grożące efektem domina w innych krajach eurolandu zawirowania na rynkach. Obawy co do przyszłości euro stały się zupełnie realne.
- Kryzys wokół przyszłości euro nie jest jakimś tam kryzysem. To jest największa próba, na jaką Europa została wystawiona w ciągu 53 lat od chwili przyjęcia Traktatów Rzymskich - przestrzegła kanclerz Angela Merkel w laudacji na cześć premiera Donalda Tuska w Akwizgranie tydzień temu.
- Musimy potraktować ten kryzys jako pretekst do nadrobienia zaniedbań, które nie zostały usunięte przez Traktat Lizboński".
Niemcy wróciły do idei, by oprócz unii walutowej, stworzyć unię gospodarczą i polityczną, do czego potrzebna jest zmiana traktatu.
Okazuje się, że obowiązujący traktat był niewystarczający nawet do przyjęcia w nadzwyczajnie pilnym trybie 10 maja mechanizmu stabilizacyjnego dla państw strefy euro o wartości 750 mld euro. W ogromnej części mechanizm ten został uzgodniony jako międzyrządowe porozumienie. Komisja Europejska sprawuje kontrolę jedynie nad 60-miliardowym funduszem szybkiego reagowania.
Niemcy zdały sobie sprawę, że kryzys w Grecji może być korzystny, by wymusić na innych krajach członkowskich, jak Hiszpania, Portugalia, ale też Francja, dyscyplinę budżetową.
Zadłużenie publiczne grozi bowiem stabilności euro, a "jeśli euro upadnie, to upadnie cała idea integracji europejskiej", przestrzega Merkel.
Dlatego Berlin położył w piątek na stół w Brukseli propozycję dziewięciopunktowego planu wzmocnienia dyscypliny budżetowej i Paktu Stabilności i Wzrostu; plan zakłada m.in. zaostrzenie sankcji (od wstrzymania wypłat funduszy z budżetu UE po zawieszenie głosu w Radzie UE), sprawdzanie projektów budżetów narodowych przez Europejski Bank Centralny lub inną niezależna instytucję, czy obowiązek wpisania do narodowych konstytucji mechanizmów gwarantujących równowagę budżetową (już teraz istniejących w konstytucji niemieckiej, czy polskiej).
Te propozycje w większości spotkały się ze wstępnym poparciem partnerów w UE. Tak przynajmniej ogłosił przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy na zakończenie pierwszego spotkania grupy "task force", która do października ma zaproponować ramy prawne dotyczące wzmocnienia dyscypliny budżetowej w UE.
- Jedna z konkluzji jest taka, że istnieje szeroki konsens co do sankcji finansowych i niefinansowych. Musimy osiągnąć większą dyscyplinę budżetową, musimy wzmocnić Pakt i uczynić go bardziej skutecznym, wszyscy się co do tego zgadzają - powiedział Van Rompuy w piątek.
Tyle że propozycje Merkel, jak choćby ta poparta oficjalnie przez prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego, by niesubordynowany i żyjący ponad swe możliwości kraj pozbawiać prawa głosu w Radzie, wymagają zmiany traktatu. Nie da się tego ustanowić jakimś rozporządzeniem. Wszyscy pamiętają, jaką drogę przez mękę przeszła Europa, by ratyfikować Traktat z Lizbony. - Musimy pozostać w obecnych traktatach. Nie możemy rozpocząć kalwarii modyfikacji traktatu, mamy inne rzeczy do zrobienia - mówił Van Rompuy w czwartek.
Przeciwników otwierania tej puszki Pandory jest więcej. Polska, która z zadowoleniem przyjmuje propozycje zwiększenia dyscypliny budżetowej, opowiada się za tym, by raczej wprowadzać je bez zmiany traktatów. - Musimy najwięcej, jak się da, pracować w ramach obecnych traktatów. To ułatwia sprawy i pozwala pracować szybciej. Zmiana traktatu zabiera bardzo dużo czasu - ale niczego nie wykluczyliśmy - powiedział minister Jacek Rostowski w Brukseli w piątek.
Najbardziej przeciwny zmianom traktatu UE jest Londyn, zwłaszcza po objęciu władzy po majowych wyborach przez mało euroentuzjastycznych torysów. Goszczący z wizytą w piątek w Berlinie premier David Cameron uprzedził o tym podczas konferencji prasowej z Merkel. - Nie ma mowy na wyrażenie zgody na traktat, który przekazywałby kompetencje z Westminsteru do Brukseli. Wielka Brytania jest oczywiście poza strefą euro i nie zamierza do niej wejść, więc nie zgodzi się na żaden traktat, który zarysowywałby naszą przyszłość w strefie euro - powiedział. Zmiana traktatu wymagałaby referendum w Wielkiej Brytanii i najpewniej zostałoby ono przegrane.
Merkel zastrzega, że jej propozycje zmiany traktatu nie przekażą więcej władzy Brukseli, ale ten argument może nie trafić do Brytyjczyków. Zmiana traktatu UE wymagałaby jednomyślności 27 państw, a nie tylko 16 członków eurolandu. Cameron przypomniał, że Londyn mógłby łatwo zgłosić weto.
W takim przypadku raczej trudno wyobrazić sobie, by "16" po prostu ustąpiła. Wówczas będzie szukać innych rozwiązań w ramach już samej strefy euro, gdzie Londyn nie będzie miał nic do powiedzenia. Takie rozwiązanie byłoby na rękę Francji czy Belgii, gdzie co chwilę pojawiają się głosy za budowaniem wzmocnionej współpracy, czy twardego jądra Europy w oparciu o strefę euro. Francuski rząd naciska na zarządzanie politykami makroekonomicznymi tylko w strefie euro.
Nieprzypadkowo Sarkozy o każdym spotkaniu eurogrupy mówi dziś "Rada eurogrupy", jakby chciał ją sformalizować. Sformułowanie bardzo nieprecyzyjne, bo Radą można nazywać jedynie spotkania ministrów całej "27".
Dla Polski, dla której perspektywa wejścia do strefy euro rysuje się najwcześniej w 2014 lub 2015 roku, taki scenariusz byłby niekorzystny. Warszawa za wszelką cenę próbuje uniknąć ryzyka pojawienia się Europy dwóch prędkości; nie chce, by doszło do większej instytucjonalnej przepaści między krajami strefy euro i całą "27".
- Wszystkie kraje UE muszą być traktowane w sposób równy. Nasze porozumienie powinno skutkować większą spójnością gospodarczą: to ważne dla 27 krajów wspólnego rynku i 16 krajów wspólnej waluty - naciskał Rostowski.
Polska na razie może w tej sprawie liczyć na Merkel. Niemiecka kanclerz wielokrotnie zapewniała, że jest przeciwniczką Europy dwóch prędkości.
Także w ostatnich dniach w Berlinie wskazywano, że gospodarcza koordynacja powinna odbywać się w gronie "27", bez wykluczenia "tak ważnych i dobrych strukturalnie krajów jak Dania, Szwecja czy Polska. Przecież nie mamy - przekonuje Berlin - instytucji tylko dla strefy euro - np. parlamentu eurogrupy. Wybrani w 27 krajach deputowani Parlamentu Europejskiego przyjmują legislację dla całej UE.
Angela Merkel zastrzega, że jesteśmy dopiero na początku drogi "wprowadzania kultury stabilności" i dyscypliny budżetowej, która ma zapewnić, że unikniemy w przyszłości podobnych kryzysów jak obecny grecki.
Sprawę ewentualnej zmiany traktatu pozostawia do uzgodnienia na później. Brytyjskie "nie" też może jeszcze zmienić się w neutralne przyzwolenie, o ile rzeczywiście Londyn otrzyma gwarancje, że zmiany traktatowe dotyczą tylko i wyłącznie państw strefy euro, a Brytyjczycy nigdy nie będę zmuszani, by do niej wejść.
David Cameron przyznał bowiem, że stabilna strefa euro, gdzie trafia 50 proc. brytyjskiego eksportu jest w interesie Wielkiej Brytanii. - Chcę, by Wielka Brytania była pozytywnym graczem w Europie - zapewnił Angelę Merkel.