Deficyt czasu pandemii, czyli zabawa w chowanego
Gigantyczny deficyt budżetu państwa w 2020 i 2021 roku to nie tylko koszt walki z kryzysem wywołanym przez koronawirusa, ale także utrzymywania hojności państwa socjalnego.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
A miało być tak pięknie... W tym roku budżet państwa miał być po raz pierwszy od początku transformacji zrównoważony, czyli dochody miały pokryć wydatki: po 435,3 mld zł. Co warto podkreślić, wydatki miały być najwyższe w historii. Miało to dowodzić prowadzenia odpowiedzialnej polityki gospodarczej, stabilnego wzrostu gospodarczego i wysokich wpływów podatkowych, skoro słynna "luka VAT" została już znacząco domknięta. I to wszystko, pomimo kosztów realizowania gigantycznych transferów socjalnych na czele z programem 500 plus, który od wprowadzenia do końca lipca tego roku kosztował 117,5 mld zł.
Zrównoważony budżet zapewne nieprzypadkowo pojawił się w gorącym okresie politycznym, kiedy zamykał się dwuletni cykl wyborczy i liczyło się pozyskanie każdego głosu. Dlatego wcale nie powinno dziwić, że "zrównoważony budżet" był propagandowo wykorzystywany na wszystkie sposoby, pomimo że wielu ekspertów i ekonomistów patrzyło na niego z przymrużeniem oka, ponieważ był "zrównoważony" także dzięki księgowym sztuczkom i jednorazowym przychodom, co przypominało finansową zabawę w chowanego. Koniec końców jednak na papierze wyglądało wszystko dobrze i słupki się zgadzały. I zapewne dziś zastanawialibyśmy się, czy pojedyncze miliardy mniejszych czy większych wpływów lub wydatków sprawią, że "zrównoważony budżet" zostanie zrealizowany w 2020 roku, a nie pozostanie jedynie polityczno-ekonomicznym celem, podszytym propagandą sukcesu i wyborczymi kalkulacjami.
Tak się jednak nie stało, ponieważ nadeszła pandemia koronawirusa, której skutki wywróciły do góry nogami budżetowe kalkulacje, a także obnażyły wszystkie słabości polityki gospodarczej: od masy sztywnych wydatków socjalnych, których przez kilka ostatnich lat stale przybywało, po lekkie podejście do zadłużania się państwa, które nominalnie rosło, ale dzięki różnym wskaźnikom teoretycznie miało być bezpieczne.
Na kilka dat, i korelację z pandemią, warto zwrócić uwagę w sprawach obciążeń finansów państwa. Otóż prezydent podpisał (uchwalony przez Sejm w połowie lutego) "zrównoważony budżet" 30 marca, zatem w momencie, gdy od kilku tygodni w Polsce rozkręcała się pandemia, a w Europie Zachodniej wręcz szalała, i zamykana była już gospodarka. W praktyce, już wówczas wszystkie obliczenia budżetowe postawione były pod ogromnym znakiem zapytania. Można w uproszczeniu powiedzieć, że budżet już w momencie podpisania stawał się nieaktualny, skoro tak niezwykle szybko i bardzo negatywnie zmieniało się otoczenie gospodarcze. Mimo to w budżecie znalazły się pieniądze na rozszerzony program 500 plus (na każde dziecko), wypłaty na program "Dobry Start" czy rewaloryzację i podwyżki emerytur. Z kolei pod koniec lutego prezydent podpisał ustawę o corocznej 13. emeryturze (koszt roczny 12 mld zł). Zatem praktycznie do ostatniego momentu przed kryzysem obciążano finanse państwa nowymi, kosztownymi wydatkami.
Słowem, w pandemię weszliśmy z zaklepanymi stałymi kosztami, które potrzebowały pokrycia w dochodach państwa. A że gospodarka została nagle praktycznie zamrożona, to tylko kwestią czasu było, kiedy budżet zostanie znowelizowany i ujrzymy deficyt, bo trzeba żyć na kredyt. Stało się to właśnie teraz, oczywiście już po ostatnim w cyklu akcie wyborczym, i okazało się, że grozi nam w tym roku deficyt aż 109 mld zł, a w kolejnym - 82 mld zł. Państwo szuka także pośrednio finansowania długiem na dużą skalę za pośrednictwem swojego BGK czy PFR, NBP zaś skupuje obligacje.
Oczywiście, tegoroczny i przyszłoroczny deficyt można tłumaczyć celami wyższego rzędu, czyli ratowaniem miejsc pracy oraz niedopuszczeniem do upadłości przedsiębiorstw. Jednak warto także zadać pytanie, dlaczego przez ostatnie lata nie stworzono żadnej poduszki finansowej na trudne czasy, skoro tak poprawiły się dochody, np. z VAT? Tutaj niestety w grę wchodzi wielka polityka, bo wszystko szło na bieżące wydatki, które nieustannie rosły, im bliżej było każdego wyborczego głosowania. Konsekwencją jest teraz konieczność skokowego zadłużania państwa, które i tak systematycznie rosło nominalnie w ciągu ostatnich kilku lat, lecz maskowane było wzrostem PKB, czyli mamy cd. zabawy w finansowego chowanego. Tegoroczne dochody i wydatki miały się spinać wg "budżetu zrównoważonego" przy wzroście PKB o 3,7 proc. W nowelizacji mamy jednak przewidywany spadek o 4,6 proc., co na tle innych państw wygląda dobrze, ale mocno przeszacowuje nasz ważny wskaźnik. Chodzi o zadłużenie państwa w relacji do PKB, które wykona skok z 46 proc. w 2019 r. do ponad 62 proc. w tym roku i 64,7 proc. w kolejnym. I to pomimo, że PKB ma odbić w 2021 roku o 4 proc., choć czy tak się stanie przekonamy się dopiero w przyszłym roku. Taki jest rezultat równoległego wzrostu zadłużenia i spadku PKB, którego wzrost przestaje "pudrować" wskaźnik. Teoretycznie powinno nas uspokajać, że nadal, pomimo szybkiego wzrostu, wskaźnik pozostaje znacznie poniżej średniej unijnej (blisko 80 proc.), a w kilku państwach przekracza nawet 100 proc. (we Francji, Belgii, Portugalii, Włoszech, Grecji). Jednak w scenariuszu kontynuowania recesji lub słabszego niż prognozowany wzrostu PKB w 2021 na skutek drugiej fali pandemii, wskaźnik może szybko kontynuować pochód w kierunku średniej unijnej, ponieważ nikt nie będzie myślał o spłacie długów, a wręcz przeciwnie.
Po co te wszystkie liczby? Aby przyjrzeć się, w jak szybki sposób i dlaczego zadłużana jest Polska i jakie może mieć to dla nas konsekwencje w przyszłości, być może już niedalekiej. Na razie na świecie mamy festiwal zerowych stóp procentowych, kapitału jest mnóstwo i taniego, więc i koszty obsługi rosnącego stale długu mamy korzystne. Ale jeśli i to się zmieni, to spadnie na nas kolejny cios, bo od obligacji trzeba będzie płacić wyższe odsetki. A jeśli nie będzie można tak tanio pożyczać w obligacjach i ich obsługiwać, to nie będzie wyjścia i trzeba będzie podnieść podatki, aby ratować budżet i gospodarkę. Bo na razie politycznie rezygnację lub ograniczenie programów socjalnych trudno sobie wyobrazić. I tak zakończy się finansowa zabawa w chowanego. Pytanie: kto zapłaci za to polityczną cenę?
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj