Dodruk pieniądza to bal na Titanicu
Trwający od ponad dekady gigantyczny dodruk pieniędzy przez wiele banków centralnych zaczyna obracać się przeciwko gospodarce, bo prowadzi do rozchwiania wycen aktywów od akcji i obligacji, po surowce i nieruchomości. To lekkomyślne pompowanie spekulacyjnych baniek, których pęknięcie może zrujnować gospodarkę bardziej niż skutki kryzysu finansowego 2008 r. albo nawet pandemii COVID-19.
Sęk w tym, że banki centralne są w potrzasku, bo przez lata zblatowały się z politykami, którym darmowy kredyt i zalew dodrukowanego pieniądza jest na rękę, aby szastać wydatkami i wygrywać kolejne wybory.
Dodrukowywanie pieniędzy było uznawane przez powojenne dekady XX wieku za wręcz herezję ekonomiczną. Pusty pieniądz miał oznaczać inflację, zapaść gospodarczą, bezrobocie i zubożenie społeczeństwa. W nowoczesnych gospodarkach, banki centralne miały stać, dzięki swojej zagwarantowanej niezależności, na straży wartości pieniądza i - umownie - nie kłaniać się politykom. Oczywiście przenikanie się świata finansów i wielkiej polityki było od zawsze, ale przeważnie zachowywana była w tym rozsądna równowaga. Bankierzy mieli mieć na oku także dbałość o wzrost gospodarczy, aby nie prowadzić polityki monetarnej dla samej siebie, skoro miała dalekosiężne skutki społeczne i gospodarcze. To już jednak historia.
Kryzys finansowy 2008 roku, wywołany krachem na rynku nieruchomości w USA, był tak głęboki i szybko rozlewający się na cały świat, że tradycyjne metody ratowania gospodarki - czyli przede wszystkim obniżki stóp procentowych - przestały działać. A w zasadzie przestały być atrakcyjne dla polityków, ponieważ przedsiębiorcy reagują na tańszy kredyt z dużym opóźnieniem, a tymczasem trzeba było gasić pożar, aby nie doszło do bankructw podobnych jak Lehman Brothers, a kolejne miliony miejsc pracy nie zostało zlikwidowanych.
Dlatego do znanego już arsenału antykryzysowych środków banki centralne, na czele z amerykańskim Fed, dorzuciły coś ekstra, rodzaj finansowej "bazooki": wprost nieograniczony dodruk pieniądza. W uproszczeniu, nie chodzi o fizyczny dodruk, ale zapisy księgowe, które pozwalają kreować środki na skup obligacji z rynku (tzw. skup aktywów) idący w biliony dolarów. Można nawet założyć, że cel dodruku był szczytny i do obrony: oto cierpiące na brak płynności banki komercyjne mogły podstawiać bankowi centralnemu posiadane obligacje rządowe, a ten za świeżo dodrukowane pieniądze je odkupował. Wyposażone w świeży kapitał banki mogłyby udzielać więcej tanich kredytów (równolegle obniżono w wielu państwach stopy procentowe nieomal do zera), przedsiębiorcy na kredyt rozkręciliby gospodarkę, która "powstałaby z kolan" i powróciła na ścieżkę wzrostu.
W rezultacie, po kryzysie pozostałoby jedynie niemiłe wspomnienie, gospodarka odzyskałaby równowagę, miejsc pracy przybyłoby, aż wreszcie kurek z pieniędzmi zostałby zakręcony i wszystko wróciłoby na dawne tory. Tyle teoria. W praktyce wszystko poszło na opak, i to z kilku powodów, za którymi bardziej stoją czyste interesy polityczne, a mniej polityka monetarna.
W grubym błędzie byli ci, którzy uważali, że po kryzysie 2008 r. banki komercyjne przekują dostępny świeży pieniądz na kredyty dla przedsiębiorców. Takie rozumowanie okazało się mżonką, gdyż bankierzy odkryli, że po prostu dużo łatwiej i szybciej zarobią na spekulacjach giełdowych.W efekcie po zawale na Wall Street na przełomie 2008/2009 szybko nie pozostał ślad - indeksy weszły na ścieżkę hossy, która trwa do dziś. A ponieważ nie tylko amerykański Fed dodrukowywał dolary, ale także np. Bank Anglii czy Bank Japonii, to gorącego kapitału pojawiło się na giełdach co niemiara.
Politycy szybko odzyskiwali nadszarpnięte zaufanie wyborców, bo gospodarki zalewane świeżym kapitałem odbiły w górę. Dodruk był też wykorzystywany do celowego osłabiania własnej waluty, aby towary i usługi były bardziej konkurencyjne na zagranicznych rynkach.
Stąd wzięło się określenie "wojen walutowych", toczonych przez różne państwa/obszary gospodarcze, w których orężem była właśnie słaba waluta. Eksport rósł, giełdy rosły, podobnie jak ceny nieruchomości, więc politycy nie protestowali przeciwko dodrukowi. Co więcej, gdy niektóre banki podejmowały próby zastopowania tego procederu, a tym bardziej podwyżek stóp procentowych, skoro gospodarka już się rozhulała, spotykali się z miażdżącą krytyką polityczną.
Prym w łajaniu bankierów z Fed wiódł b. prezydent USA Donald Trump, który najchętniej zatarłby granicę między bankiem centralnym i rządem, tworząc jeden "superząd" z nieograniczonym dostępem do taniego pieniądza.
Na tle świata długo takim praktykom opierała się strefa euro, ale i ona skapitulowała, gdy na początku poprzedniej dekady groźba bankructwa Włoch i Hiszpanii skłoniła jednak Europejski Bank Centralny do skupowania na rynku wtórnym obligacji rządowych (choć do dziś wzbudza to wiele wątpliwości, np. w Niemczech, bo traktaty unijne zabraniają finansowania przez EBC deficytów budżetowych państw).
Przerażeni wzrostem wartości swojego franka Szwajcarzy także "puścili" maszyny drukarskie, choć na niewiele się to zdało, bo inwestorzy poszukiwali rozpaczliwie "bezpiecznych przystani" ("safe haven") walutowych, w tym franka. Jednak kiedy od kryzysu finansowego 2008 roku i późniejszej groźby rozpadu strefy euro minęło już wiele lat, i wydawało się, że epoka dodruku jednak będzie zmierzała ku końcowi, niczym "czarny łabędź" przyszła pandemia COVID-19. Politycy i bankierzy centralni nie namyślali się długo, tylko "puścili" maszyny drukarskie na niespotykaną wcześniej skalę, aby ratować gospodarki przed skutkami lockdownu i wspierać firmy. Skutek okazał się taki sam, jak po kryzysie finansowym: tylko część pieniędzy poszła do gospodarek, a najbardziej skorzystały na tym giełdy.
Taniego pieniądza jest na rynku tak dużo, że prowadzi do windowania cen aktywów do wręcz kosmicznych poziomów. Symbolem tego są nie tylko drożejące szaleńczo surowce, ale także obligacje o ujemnych rentownościach, czasem państw, które - tak jak np. Grecja czy Portugalia - w praktyce zbankrutowały dekadę temu podczas kryzysu w strefie euro. To paradoksalne, ale inwestorzy obecnie wprost nie wiedzą, co robić z gotówką, więc kupują nawet obligacje... dopłacając do nich. To oczywiście jest na rękę politykom, bo dzięki temu mogą zadłużać się na potęgę, i do tego bardzo tanio, a w efekcie wygrywać wybory, pozostawiają problem spłaty długów innym.
Warto zadać sobie pytanie: gdzie jest kres globalnego szaleństwa z dodrukiem pieniędzy? Ostatnie miesiące przynoszą poważne sygnały, że dalsze prowadzenie takiej polityki na dłuższą metę staje się ekonomicznym samobójstwem, bo po pierwsze pompuje spekulacyjne bańki, a po drugie wywołuje coraz bardziej dokuczliwą inflację konsumencką.
Przez lata dominowały uspokajające głosy zwolenników nieograniczonej kreacji pieniądza, że skutkiem jest jedynie inflacja aktywów (akcje, obligacje, nieruchomości, surowce), zaś zwykli obywatele nie mają się co martwić, bo dla nich inflacja konsumencka jest mało dokuczliwa i pod kontrolą. Ale i to już się kończy, bo stałe dosypywanie taniego kapitału na rynki spowodowało, że drożeje żywność i inne towary, szybko rosną oczekiwania inflacyjne. Inflacja konsumencka w USA, która nagle wyskoczyła do 5 proc. jest tego najlepszym dowodem, a można ich szukać również w naszej części Europy, także w Polsce.
Doszliśmy do takiego momentu, w którym banki centralne powinny jak najszybciej zmniejszyć skalę, a następnie zakończyć dodruk pieniędzy (skup aktywów), i podnieść stopy procentowe, aby schłodzić rynki. Tyle, że stały się one zakładnikami polityków, którzy kalkulują w bardzo prosty sposób: droższy kredyt to mniej zadowoleni wyborcy i koniec zaciągania nowych zobowiązań na lewo i prawo, aby utrzymać władzę.
Im dłużej w polityce monetarnej niezależność banków będzie iluzoryczna, a faktycznie rządzić będą z tylnego siedzenia politycy, tym trudniej będzie wyjść z korkociągu, w jaki wpada światowa gospodarka na skutek zalewu dodrukowanych pieniędzy, które miały być lekarstwem, a stają się przekleństwem. Obecna sytuacja przypomina powoli bal na Titanicu: orkiestra gra, pary jeszcze tańczą na parkiecie, ale te najbardziej przewidujące starają się być jak najbliżej wyjścia...
Tomasz Prusek publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze