Droga do zielonej energii wiedzie przez... gaz
Rozwój energetyki gazowej w najbliższych latach jest kluczowy dla równoległego rozwoju Odnawialnych Źródeł Energii (OZE), a szczególnie farm morskich na Bałtyku. Bez inwestycji w siłownie gazowe trudno będzie zamykać przestarzałe "węglówki", bo trzeba utrzymać stabilność systemu elektroenergetycznego, czyli, aby zawsze prąd był w naszych gniazdkach.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Pomimo ogromnych oporów i protestów lobby węglowego do historii przechodzi "czarne złoto" jako podstawa naszej energetyki. Będzie to jednak proces wieloletni i kosztowny, bo trzy dekady od transformacji gospodarczej węgiel nadal daje nam blisko 80 proc. energii. Kierunek dekarbonizacji i przejście do energetyki nisko- i zeroemisyjnej to nie tylko wynik polityki Unii Europejskiej, jak twierdzi wielu jej przeciwników, ale także wzrostu świadomości społecznej w kraju (walka ze smogiem i zmianami klimatycznymi). Liczy się także banalny, ale z punktu widzenia inwestorów kluczowy powód - szybki spadek cen technologii OZE, który przekłada się na spadek cen energii z wiatru i ze słońca dla odbiorców końcowych. A także niechęć do finansowania "brudnej energii" przez banki komercyjne i ubezpieczania takich inwestycji.
Zatem, jeśli trzymalibyśmy się kurczowo węgla jako podstawowego paliwa, to nasza gospodarka traciłaby na konkurencyjności z powodu wysokich cen energii. Ten problem to wcale nie żadna pieśń przyszłości, tylko nasza rzeczywistość, ponieważ już obecnie - za sprawą węgla - mamy z grubsza o 20 proc. droższą energię niż nasi unijni sąsiedzi. To oznacza, że przegrywamy konkurencję szczególnie w branżach energochłonnych. Lecz także dla konsumentów to zła wiadomość, gdyż droższa energia to chociażby droższy chleb, ponieważ piekarnie potrzebują energii do zasilania pieców.
Decyzje polityczne o odstawieniu węgla wydają się obecnie przesądzone już nie tylko w Unii Europejskiej, ale także w Polsce. O ile przed zakończeniem dwuletniego cyklu wyborczego obóz władzy starał się maksymalnie kluczyć w tej sprawie i propagandowo zapewniać, że "węgla mamy na 200 lat", to po serii wygranych wyborów już tak bardzo politykom nie zależy na milionach wyborców na Śląsku. I scenariusz dekarbonizacji nabrał - co zresztą totalnie zaszokowało górników - ogromnego przyśpieszenia, czego efektem były strajki i manifestacje na Śląsku. Na razie mamy w tej kwestii swoiste zawieszenie broni między rządem a stroną społeczną, reprezentowaną przez górniczych związkowców, i w bólach opracowywany jest plan stopniowego odejścia od węgla. Symbolicznie uzgodniono datę 2049 jako cezurę na koniec ostatniej kopalni węgla kamiennego, ale wnioskując z przebiegu transformacji energetyki nie tylko w Europie, można zakładać, że ten cel zostanie osiągnięty znacznie szybciej, najprawdopodobniej już w kolejnej dekadzie.
Wyeliminowanie węgla z energetyki jest zadaniem trudnym nie tylko ze względów społecznych i oporu górników, ale także czysto ekonomicznym i politycznym, ponieważ odpowiedzialność za bezpieczeństwo energetyczne spoczywa na państwu, a nie na żadnych prywatnych podmiotach czy samorządowych. W dużym uproszczeniu, to państwo odpowiada za to, aby prąd nieprzerwanie płynął do naszych gniazdek w domach i odbiorców biznesowych.
Aby to osiągnąć, systemowi elektroenergetycznemu trzeba zapewnić stabilność działania, aby ten z kolei mógł zapewnić pewność dostaw. Bez tego zeszlibyśmy na poziom np. niektórych krajów azjatyckich, gdzie dla inwestorów planujących np. budowę fabryki problemem spędzającym sen z powiek jest zapewnienie ciągłości dostaw energii. Dlatego, myśląc o zakończeniu pracy przez bloki węglowe, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: co w zamian? Politycznie i ekonomicznie.
Kiedy przejrzymy polityczne deklaracje i decyzje biznesowe, także państwowych koncernów energetycznych, jak na dłoni widać, że węgiel już stał się surowcem niechcianym i kto może stara się ubrać w "zielone" źródła energii. Mamy wręcz do czynienia z modą na OZE, trudno wyobrażalną jeszcze pięć lat temu, kiedy to "zielona energia" została w wielkiej polityce odesłana do oślej ławki. Jednak klimatyczny zachwyt i polityczny propagandowy zwrot w podejściu do OZE, to zdecydowanie za mało, aby przejście w Polsce z energetyki węglowej do zeroemisyjnego OZE mogło się płynne. Co więcej, to wręcz niemożliwe przy obecnym stanie technologii oraz struktury naszego systemu elektroenergetycznego. Powód jest dość banalny, bo umownie: "nie zawsze wieje i nie zawsze świeci" (energia z hydroelektrowni ze uwagi na uwarunkowania geograficzne nigdy u nas nie będzie znacząca). To oznacza, że system oparty na OZE bez odpowiedniego wsparcia innych, stabilnych źródeł wytwarzania (obecnie to głównie węgiel) groziłby niestabilnością i niedoborem energii, nawet w miesiącach letnich, kiedy skokowo rośnie zużycie ze względu np. na upowszechnienie klimatyzatorów.
Ktoś powie: zawsze możemy sprowadzić brakującą energię. Owszem, i to nawet robimy w coraz większej skali w ostatnich latach, ale trudno jest opierać bezpieczeństwa energetycznego kraju wyłącznie na imporcie energii. Zarówno ze względów politycznych, jak i czysto technicznych - mamy słabo rozbudowane połączenia transgraniczne. Dlatego import może być traktowany jako element uzupełniający, a nie filar naszego bezpieczeństwa energetycznego. Alternatywą dla importu w razie niedoborów energii z OZE, jest czerpanie jej z magazynów energii. To bardzo kusząca perspektywa, ale na świecie takie technologie dopiero się rozwijają i w ciągu najbliższej dekady mało prawdopodobne, aby możliwe było magazynowanie energii na skalę w pełni przemysłową, i to przy akceptowalnym koszcie. Zatem skoro import jest zbyt ryzykowny, a magazynowanie jeszcze w powijakach, to czym mamy zastąpić niechciany już węgiel, aby system był stabilny i prąd nieprzerwanie płynął do naszych gniazdek? W praktyce pozostają dwa rozwiązania: gaz i atom. O tym ostatnim jest obecnie głośno, głównie za sprawą rozwijania współpracy w tym zakresie z USA, ale nie ma jeszcze konkretów, szczególnie finansowych i technologicznych, poza bardzo eksponowanymi przez polityków intencjami. A chodzi także o niebagatelne pieniądze na taki projekt (rzędu 140-150 mld zł) oraz... czas. Gdyby wszystko poszło po myśli rządowych planistów, to pierwszy blok atomowy mógłby ruszyć u nas dopiero w 2033 roku. Jednak patrząc po przykładach światowych, np. Finlandii czy Wielkiej Brytanii, dla takich projektów nieomal pewne jest opóźnienie, i to często wieloletnie, nie mówiąc już o rosnących jak na drożdżach kosztach inwestycji.
Zatem zakładając powstanie luki przynajmniej 13-15 letniej w wejściu atomu do naszego miksu energetycznego, jeśli poważnie myślimy o szybkim zamykaniu w tym okresie bloków węglowych (a wiele, szczególnie słynnych przestarzałych "dwusetek" jest w naprawdę opłakanym stanie pod względem sprawności i emisyjności zanieczyszczeń), to ostatecznie na stole pozostaje jedynie energetyka gazowa. I to z wielu przyczyn: od politycznych, przez klimatyczne, po czysto technologiczne oraz kluczowy czynnik - czas.
Przez trzy dekady gaz był w polskiej energetyce bardziej problemem niż nadzieją. Byliśmy uzależnieni od importu z kierunku wschodniego, gdzie zawsze surowiec mógł być użyty jako broń polityczna i ktoś w dowolnym momencie mógł zakręcić kurek. Jednak takie uzależnienie od wschodniego gazu przechodzi do historii, i to w dość szybkim tempie. Już za dwa lata możemy zupełnie przestać importować gaz ze Wschodu, bo będziemy mieć pod dostatkiem surowca z innych kierunków: globalnego importu LNG do gazoportu w Świnoujściu, a przede wszystkim naszej rury Baltic Pipe, która da nam bezpośredni dostęp do złóż norweskich. A mając pod dostatkiem gazu z tzw. bezpiecznych kierunków, możemy w większym stopniu oprzeć naszą energetykę o błękitne paliwo. Politycznie gaz ma jeszcze jedną zaletę - Unia Europejska uznaje go jako paliwo przejściowe w transformacji do neutralności klimatycznej, ponieważ z grubsza spalanie gazu daje o połowę mniejsze emisje CO2. Zatem ma polityczne błogosławieństwo i nikt z Brukseli raczej nie będzie patrzeć krzywym okiem na budowę kolejnych bloków opalanych gazem w Polsce. Oczywiście, gaz nie jest idealnym paliwem z punktu widzenia polityki klimatycznej, ale możliwym do zaakceptowania. Przynajmniej dopóki, dopóty nie pojawią się magazyny energii mogące zapewnić stabilność systemową z OZE.
Nowoczesne bloki gazowo-parowe mają jeszcze kilka bardzo istotnych zalet technologicznych: wysoką sprawność (wskaźnik mówiący ile potrzeba paliwa do wyprodukowani tej samej ilości energii, im wyższa sprawność, tym mnie paliwa) oraz wysoką elastyczność. Ta ostatnia zaleta mówi - w skrócie - jak szybko można "odpalić" blok, jeśli zachodzi taka potrzeba ze stanu spoczynku do produkcji energii (i w drugą stronę). To ważne, jeśli akurat będzie np. słabiej wiać na Bałtyku w polskich farmach (są dopiero planowane) i trzeba będzie ratować się szybko źródłem stabilnym. Porównanie elastyczności pracy "gazówek" z blokami węglowymi jest przygniatające: pełne uruchomienie bloku węglowego wynosi od ośmiu do kilkunastu godzin, a dla bloku gazowego to zaledwie od kilkunastu minut do godziny. Czas gra też na korzyść gazu jeśli chodzi o cykl budowy siłowni - od pozwolenia na budowę do oddania do użytkowania dla dużych bloków wystarczy zaledwie ok. trzech lat. A jeśli chcemy szybko odstawiać przestarzałe "węglówki", to równie szybko możemy w ich miejsce do systemu, aby zapewnić mu stabilność, wstawić jedynie "gazówki". Wtedy będzie jak w powiedzeniu "wilk syty i owca cała": OZE będą mogły się dynamicznie rozwijać, a stabilność systemu elektroenergetycznego zostanie utrzymana bez węgla. Dla gospodarstw domowych i przedsiębiorców oznaczać to będzie pewność, że prąd zawsze popłynie w gniazdku. A dla Polski koniec waśni klimatycznych z Unią Europejską i pozyskanie środków na transformację sektora energetycznego oraz regionów pogórniczych.
Znaczące decyzje biznesowe i polityczne stawiające na gaz są już faktem: w Elektrowni Dolna Odra ruszyła budowa dwóch dużych bloków na gaz, a w elektrowni w Ostrołęce planowany potężny blok węglowy ma zostać zastąpiony również gazowym. I można się spodziewać wielu innych inwestycji, także na mniejszą skalę, gdzie gaz będzie paliwem zamiast węgla.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj