Dziennikarstwo - najgorszy zawód świata

Dziennikarstwo to dziś jeden z najbardziej obleganych kierunków studiów. W tym roku o jedno miejsce na tym kierunku na największych polskich uczelniach walczyło od 17 do 25 kandydatów. Większość tych, którym udało się pokonać morderczy egzamin, nigdy nie zostanie dziennikarzami. Ci, którzy nie zrezygnują w trakcie nauki, po jej zakończeniu zderzą się z przykrą rzeczywistością. Rzadko jest w niej miejsce na kreatywność, duże pieniądze czy sławę...

Jacek ma dziś 39 lat. Trzy lata temu rozstał się z dziennikarstwem. Nie wytrzymał tempa. Praca po kilkanaście godzin na dobę przez siedem dni w tygodniu wielu wpędziłaby do grobu. On wytrzymał ponad dziesięć lat., po czym wyjechał do Manchesteru, gdzie pracuje jako urzędnik w firmie inwestującej w nieruchomości.

Monika, Witek i Tomek mają po 26 lat. Rok temu skończyli studia dziennikarskie. Od tego czasu obserwowali, jak znika się mit bycia dziennikarzem, w który jeszcze kilka lat temu bezkrytycznie wierzyli. Dziś szukają odpowiedzi na pytania: "Czym jest dziennikarstwo?", "Czy warto było?", "Co dalej?".

Reklama

Najważniejsza decyzja

Tomek zaczął poważnie myśleć o przyszłości na rok przed maturą. Mniej więcej wtedy kupił informator dla kandydatów na studia. Przerzucał kolejne strony, szukając kierunku, który nie wymaga znajomości przedmiotów ścisłych. Nigdy nie była to jego mocna strona. Nie przepadał też za historią - nie chciał marnować życia na siedzeniu w książkach.

Dziennikarstwo - ten kierunek wydał mu się skrojony na miarę jego oczekiwań. O jedno miejsce w Instytucie Dziennikarstwa UJ ubiegało się wtedy ośmiu kandydatów. Udało się.

- Gdy zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych, nie wierzyłem. Czułem się, jakbym złapał Boga za nogi - wspomina.

Studia okazały się, tak jak podejrzewał, jakby dla niego stworzone. Trzeba się było bardzo postarać, aby zostać z nich wyrzuconym. Czekało go pięć lat dobrej zabawy. Szybko znalazł grupę przyjaciół o podobnym podejściu do życia. Co wspomina najlepiej? Zero stresu, mnóstwo imprez i poznanych na nich dziewczyn, którym imponowało, że jest już "prawie dziennikarzem".

Po pięciu latach odebrał dyplom, przyjaciele rozjechali się do domów. Wtedy zaczął się zastanawiać...

Dyplom możesz sobie...

- To było przykre, gdy zdałem sobie sprawę, że redakcje nie przyjmują z otwartymi ramionami absolwentów dziennikarstwa - opowiada.

Jak mówi, wysłał co najmniej dwadzieścia podań o pracę. Zanim przestał się łudzić, że ktokolwiek odpowie, minęło kilka miesięcy. Potem trafił do jednej z lokalnych gazet. Nie wysyłał cv, wszedł do niej z ulicy.

- Pamiętam słowa naczelnego, który powiedział, że mój dyplom mogę sobie wsadzić w d... - mówi. Zapytał, czy chcę się nauczyć dziennikarstwa. Dostałem dyktafon i ruszyłem na konferencję. Chyba w sprawie budowy jakiegoś pomnika.

Zaczynał od mniejszych tekstów, za które płacono mu po 5-10 złotych. Pracował coraz więcej. Bez umowy, a co za tym idzie, bez świadczeń socjalnych. Po kilku miesiącach pracował już po piętnaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Nie przeszkadzała mu ani ciężka praca, ani to, że dostawał za nią kilkaset złotych miesięcznie. Miał wyrozumiałych rodziców.

- Kiedyś przyszła do redakcji była pracownica gazety, teraz rzeczniczka prasowa jednego z urzędów - mówi. Przyjaciółka z pracy powiedziała, że ona nigdy tu nie pasowała. Miała męża, rodzinę... Wtedy zdałem sobie sprawę, że większość pracujących ze mną ludzi jest samotnych.

Tomek nadal pracuje w tej samej gazecie. Nie ma czasu dla rodziny, przyjaciół. Nigdy nie pomyślał jednak o zmianie zawodu. Naczelny obiecał mu etat od stycznia.

Zmywak na horyzoncie

Witek zaczął już pakować walizki. Jego dobry kolega, który dwa lata temu wyjechał do Irlandii, zaproponował mu pomoc w znalezieniu pracy. Miał pracować w restauracji na zmywaku. W ostatniej chwili zadzwonili z telewizji. Dwa miesiące wcześniej Witek wysłał do nich podanie. Nie tylko tam, ale jeszcze do kilkunastu innych redakcji. Niemal przez rok nikt się nie odezwał.

Po drodze była krótka, bezpłatna praktyka w warszawskiej gazecie. Resztę czasu spędził zamknięty w pokoju mieszkania, które wynajmuje z kolegą z roku. Gdy nie przeglądał ofert pracy w internecie, oglądał filmy. Spał po kilkanaście godzin dziennie.

- Można powiedzieć, że telefon z telewizji uratował mi życie. Nie było ze mną dobrze. Straciłem już nadzieję nie tylko na pracę dziennikarza, ale na jakąkolwiek. Decyzja o wyjeździe na Wyspy była aktem mojej desperacji - mówi.

Od dwóch miesięcy robi coś, o czym zawsze marzył. Zaproponowano mu 3-miesięczny okres próbny. Za miesiąc dowie się, czy się spodobał. Jest dobrej myśli. Robi, co w jego mocy, aby usłyszeć pozytywną odpowiedź. W praktyce oznacza to, że ma czas tylko na pracę. Przychodzi do redakcji jako pierwszy, wychodzi jako ostatni.

- Mam tylko to. Nie spotykam się z nikim, rodzina mieszka daleko... Mogę pracować, aż padnę - twierdzi.

Bez umowy, bez pieniędzy

Monika tydzień temu wyszła za mąż. W sobotę lecą z Łukaszem do Tunezji. Będzie to jej pierwszy urlop od dwóch lat. Do tej pory wszystkie dni wyglądały bardzo podobnie; pobudka o 7. rano, śniadanie w biegu, a potem praca do późnego wieczora.

- Jedyne, o czym marzę po powrocie do domu, to prysznic i sen - mówi.

Łukasz jest rzecznikiem prasowym. W pracy spędza jeszcze więcej czasu niż Monika. Pół roku temu zdecydowali się na wspólne wynajęcie mieszkania. Tylko po to, aby móc zamienić kilka zdań rano i wieczorem.

Monika zaczęła pracę w mediach jeszcze na studiach. Współpracowała z jedną z krakowskich stacji radiowych. Nie podpisywała żadnej umowy o pracę.

- Najbardziej bolało mnie, że pracowałam tak samo ciężko jak inni dziennikarze, a przez rok nie mogłam doczekać się etatu. Żeby wyjść na swoje, brałam wszystkie dyżury. Miesięcznie zarabiałam 800-900 złotych - wspomina.

Dopiero gdy oświadczyła szefowi, że odchodzi, ten zaproponował jej umowę o pracę. Jednak Monika była już wtedy zdecydowana - przeprowadza się do Warszawy, gdzie mieszka i pracuje Łukasz.

Po ponad roku pracy w branży nie miała problemów ze znalezieniem pracy. Przyjęła ją redakcja jednego z ogólnopolskich dzienników.

- Pracuję równie ciężko jak kiedyś. Teraz mogę jednak spojrzeć w lustro w dniu, w którym dostaję wypłatę - twierdzi.

Monika zapewnia, że jest szczęśliwa. Na pytania o przyszłość, o to, jak pogodzi pracę z małżeństwem, wzrusza jednak ramionami.

Samotność dziennikarza

Jacek ożenił się dopiero po rozstaniu z dziennikarstwem. Jako redaktor sportowy miał na głowie poważniejsze sprawy.

- Jednej niedzieli napisałem bądź przerobiłem z dostępnych materiałów trzynaście tekstów. To szaleństwo! - opowiada. - A później w nocy nie mogłem spać, obawiając się o błędy. Zastanawiałem się, co ten Kazek Węgrzyn mi tak naprawdę powiedział? Czy nie pomyliłem komuś liczby goli w relacji z piłki ręcznej...

Jacek został z czasem nawet kierownikiem działu sportowego, co do końca mu się nie podobało.

- Oznaczało to w praktyce, że jestem najbardziej zajętym pracownikiem, właściwie robotnikiem przy taśmie. Bo klepanie wielkiej liczby tekstów i tekścików porównywałem właśnie do produkcji taśmowej - mówi.

Pojawił się problem braku czasu. Musiał być dyspozycyjny przez całą dobę, nie miał wolnych weekendów.

- Byłem młody, chciałem móc wyskoczyć z chłopakami na jakieś balety, a na drugi dzień spokojnie wytrzeźwieć - kontynuuje. - Pamiętam randkę, na którą spóźniłem się dwie godziny, bo gdzieś na wsi spóźnił się hokej, który ja miałem wklepać do gazety. To się nazywało sytuacja wyjątkowa, ale w tej robocie były same wyjątkowe sytuacje. To nie było normalne i nie mogłem się z tym pogodzić.

W porównaniu z dawnymi czasami, w życiu Jacka nastąpił zwrot o 180 stopni. Pracuje od poniedziałku do piątku, od 9 do 17.30. Cieszy się, że jego 4-letnią córeczkę zakwalifikowano ostatnio do jednej z najlepszych szkół w Manchesterze. Niedawno dostali z żoną wizy do Gambii, gdzie chcą spędzić 2-tygodniowy urlop. Planują też podróż do Polski.

- Mój szef bardzo często mówi mi, że docenia moją ciężką pracę. Trochę to zabawne, bo w porównaniu z zawodem dziennikarza, czuję się tu jak na wakacjach.

Jak przyznaje, tęskni za dziennikarstwem. Jest pewien, że jeszcze wróci do tego zawodu. Nie chce jednak, aby było to związane z przymusem finansowym. Nie odradza też nikomu, kto marzy o dziennikarstwie. Ma dla nich tylko jedną radę: - Przygotujcie się na ciężką pracę, a nawet orkę. Aha, i zapomnijcie o Kapuścińskim, bo taki był tylko jeden...

Arkadiusz Błaszczyk

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zawód | dyplom | świata | studia | dziennikarstwo | zawody
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »