Edmund Phelps: Rządy powinny dopłacać do płac

Państwa rozwinięte mają wystarczające możliwości, żeby podnosić podatki od wysokich wynagrodzeń i subsydiować niskie płace - uważa laureat Nagrody Nobla z 2006 roku Edmund Phelps. Przeciwstawia się natomiast koncepcji "bezwarunkowego dochodu podstawowego", gdyż uważa, że ten zniechęcałby do pracy.

Czy płace rzeczywiście są tak niskie i kto może na nie narzekać? W rozwiniętych gospodarkach realne wynagrodzenia nie rosną już od prawie 50 lat. Przeciętni Amerykanie najlepiej zarabiali w 1973 roku, a potem już nigdy równie dobrze. Podobnie dzieje się w Wielkiej Brytanii czy Francji. Spada także satysfakcja zatrudnionych z wykonywanej pracy, a to także potwierdzają badania naukowe.

Kiedy Amerykanom wiodło się najlepiej

Przypomnijmy, że w 2018 roku waszyngtoński ośrodek Pew Research Centre ogłosił wyniki badań mówiących o silnym rozdźwięku pomiędzy "znakomitym" rynkiem pracy (stopa bezrobocia wynosiła wówczas 3,9 proc.), a marnymi wynagrodzeniami. Okazało się, że wtedy średnie wynagrodzenia pracownika niezarządzającego wynosiło 22,65 dolara za godzinę. Można było za nie kupić tyle samo, ile w 1978 roku, czyli 40 lat wcześniej.  

Reklama

Jeśli wziąć pod uwagę siłę nabywczą, Amerykanom nigdy nie powodziło się tak dobrze, jak w... 1973 roku. Zarabiali wtedy średnio 4,03 dolara za godzinę, ale gdy jeśli doliczyć wzrost cen to wychodzi 23,68 dolara 45 lat później. Dodajmy, że obecnie w niektórych stanach obowiązuje płaca minimalna, która wynosi 7,5 dolara za godzinę.

- Takie wyniki, szczególnie w gospodarkach rozwiniętych, są ponurymi sygnałami, że coś jest nie tak - pisze Edmund Phelps na łamach "Project Syndicate". 

Noblista dodaje jednak, iż najbardziej ponurym zjawiskiem jest fakt, że ludzie, którzy mogliby wykonywać całkiem sensowną pracę muszą z niej rezygnować, gdyż jest zbyt nisko opłacana. I szukają innego zajęcia. Gospodarka i społeczeństwo tracą w ten sposób zdolność do innowacji. Przykłady można mnożyć, a że właśnie rok szkolny się rozpoczął, wystarczy wspomnieć o wynagrodzeniach nauczycieli, czy pracowników akademickich w Polsce.

"Szerokie kręgi społeczeństwa są głęboko sfrustrowane spadkową tendencją w zakresie wynagrodzeń za pracę i za przedsiębiorczość" - pisze noblista na stronach Project Syndicate.

Jego zdaniem właśnie to poczucie niesprawiedliwości i wynikająca z niego frustracja są powodem osłabienia produktywności w rozwiniętych gospodarkach. A przywrócenie produktywności jest konieczne. Cały czas trwa debata o tym, jak dalece państwo może i powinno zaangażować się w zapewnianie sprawiedliwości ekonomicznej, zwalczanie ekonomicznej dyskryminacji rasowej oraz ze względu na płeć, i czy w ten sposób nie zahamuje dynamiki gospodarki.

Spadek innowacyjności

Teorie wyrażane przez konserwatystów, a w USA głośno powtarzane w szeregach Partii Republikańskiej mówią, że środki publiczne mające na celu zmniejszenie nierówności, czyli transfery socjalne, źle służą wzrostowi gospodarki i wzrostowi produktywności. Edmund Phelps stanowczo nie zgadza się z tymi teoriami. Twierdzi, że nie ma na nie żadnych dowodów. Z faktu, że wzrost gospodarki USA spowolnił mniej więcej po wprowadzeniu w 1965 roku Lyndona Johnsona szerokich programów socjalnych to tylko zbieg w czasie, a nie żaden związek przyczynowy.

"Stawiam przeciwną tezę (...) taką, że wielkie spowolnienie produktywności było w rzeczywistości spowodowane poważną utratą ludzi, którzy są zainteresowani opracowywaniem nowych produktów i metod w handlu (...) Nie wydaje się, aby istniały jakiekolwiek badania ekonometryczne wykazujące, że kraje, które bardziej pomagają mniej uprzywilejowanym, mają mniejszy wzrost" - pisze Edmund Phelps.

"U podstaw leży spadek innowacyjności" - dodaje.

Co zatem powinno zrobić państwo?

Dotować najniższe płace. USA i inne zachodnie rządy w różnym stopniu "mają wystarczająco dużą przestrzeń na walkę z niesprawiedliwością gospodarczą". Aby podnieść płace nisko opłacanych pracowników do akceptowalnego poziomu, państwo powinno ustanowić harmonogram subsydiów i najsilniej podnieść stawki płac najgorzej wynagradzanych osób. Dla kolejnych przedziałów wynagrodzeń dotacje byłyby coraz niższe.

Skąd wziąć na to pieniądze? Oczywiście z podatków. Cześć ekonomistów, a przede wszystkim przedsiębiorcy obawiają się podniesienia wyższych stawek podatkowych argumentując to tym, że nie przyniesie to wystarczających dochodów, bo zmniejszy motywację do pracy osób wysoko wynagradzanych, a firm - do zatrudniania.

"Nie ma ani krzty akademickiego dowodu wskazującego, że zachodnie gospodarki - a już na pewno nie amerykańska gospodarka o niskich podatkach - osiągnęły granice zdolności fiskalnej" - pisze Edmund Phelps.

Noblista krytykuje też koncepcję "bezwarunkowego (czy powszechnego) dochodu podstawowego", do której z kolei przychylają się lewicowi ekonomiści. Uważa on, ze znacznie lepiej skupić się na zwiększeniu dochodów pracowników o niskich zarobkach do poziomu umożliwiającego im utrzymanie się, niż na formach redystrybucji, które odciągałyby ludzi od rynku pracy.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: gospodarka | gospodarka światowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »