Europa na wirażu

Przyspieszona integracja stała się głównym źródłem kłopotów Unii Europejskiej. Gdy Europa wchodzi dziś w zakręt, tak szybkie tempo grozi wypadnięciem z drogi i katastrofą.

Zniekształcenie idei europejskiej, aroganckie forsowanie własnych interesów przez najsilniejsze państwa, wywoływanie kryzysów na własne życzenie (kryzys imigracyjny jest tu najlepszym przykładem) oraz obrona status quo przez unijny establishment z Brukseli doprowadziły do największego kryzysu w historii wspólnot europejskich. Jego najgłośniejszym dotąd akordem jest Brexit.

Motywowane ideologicznie, ale wynikające z sumy partykularnych interesów Berlina, Brukseli i Paryża przyspieszenie integracji może się okazać w obecnej sytuacji dolewaniem benzyny do ognia. Przy istniejących różnicach gospodarczych, społecznych i kulturowych pomiędzy poszczególnymi państwami członkowskimi przymusowe forsowanie jedności może doprowadzić do jeszcze większego nasilenia wewnętrznych konfliktów i - w rezultacie - do krachu idei wspólnej Europy. Jest więc działaniem antywspólnotowym.

Reklama

Gdy na początku lat 50. XX stulecia troje chadeckich polityków: francuski minister spraw zagranicznych Robert Schuman, niemiecki kanclerz Konrad Adenauer oraz włoski premier Alcide de Gasperi budowało fundamenty pod przyszłą wspólną Europę, słowem przewodnim była solidarność. Solidarność wszystkich narodów europejskich, również tych, które - na co wyraźnie wskazywał Schuman - znalazły się po drugiej stronie żelaznej kurtyny. "Musimy zbudować zjednoczoną Europę nie tylko w interesie wolnych narodów, lecz również po to, aby przyjąć do wspólnoty narody wschodniej Europy, gdy zostaną uwolnione spod gnębiącego je ucisku" - zapowiadał Schuman. Francuski polityk, podobnie jak jego partnerzy z Włoch i Niemiec, nie sprzeciwiał się federalizacji Europy. Zakładał jednak, że dojdzie do niej ewolucyjnie, samoistnie, gdy sytuacja do niej dojrzeje i wszyscy będą do niej gotowi.

Z polskiej perspektywy

Integracja europejska przyniosła państwom naszego regionu wiele dobrego: fundusze infrastrukturalne, kapitał, nową jakość pracy. W wymiarze społecznym otrzymaliśmy możliwość swobodnego poruszania się, podejmowania (choć po okresie ochronnym i nie bez trudności) pracy na obszarze Unii Europejskiej. Nastąpił szybki rozwój cywilizacyjny, a obecność silnego zagranicznego kapitału była jednym z decydujących czynników, które doprowadziły do upadku postkomunistycznej gospodarki i ograniczenia związanych z nią patologii.

Jednocześnie jednak ogromna różnica potencjałów dzieląca państwa dawnej Unii i nowych członków z naszego regionu wywołała poważne problemy. Gwałtowna ekspansja zagranicznego kapitału doprowadziła do upadku wielu rodzimych przedsiębiorstw i głębokiego uzależnienia gospodarki od bogatszych kuzynów z Zachodu. Rynki poszerzonej Unii stały się otwarte dla silnej konkurencji unijnej, a przemysł przekształcony w montownię obcych produktów lub w warsztaty dostarczające części dla europejskich koncernów. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji głównym atutem nowych państw stała się tania siła robocza, co jedynie utrwalało strukturalną przepaść kapitałową między Wschodem a Zachodem.

Według danych publikowanych przez Credit Suisse średni majątek przypadający na jedną dorosłą osobę wynosił w 2016 r. w Polsce 24 tys. dol. (Czechy - 48 tys., Węgry - 33 tys.), podczas gdy w pogrążonej w kryzysie Grecji - 103 tys. dol. Wielka Brytania może się poszczycić 288 tys. dol., a przykładowo Szwecja - 227 tys. Te dane pokazują, jak gigantyczne są różnice majątkowe pomiędzy społeczeństwami europejskimi i jak słaba - w związku z tym - jest realna pozycja Europy Środkowo-Wschodniej wewnątrz Unii.

Utrudnia to - co dziś szczególnie widać w Polsce - prowadzenie suwerennej polityki wobec Unii Europejskiej, nie tylko w wymiarze gospodarczym, lecz i politycznym. Tym bardziej że wielkie korporacje stworzyły zapotrzebowanie na lokalną klasę menedżerską, która - sowicie opłacana przez zagranicznych pracodawców - stała się reprezentantem ich interesów i wraz z częścią ugrupowań politycznych oraz środowisk intelektualnych stanowi lojalną klientelę unijnego establishmentu. To zresztą jeden z powodów uniemożliwiających rzeczową debatę na temat kryzysu i roli Polski wewnątrz Unii Europejskiej.

Euro nie pomoże

Ogromne dysproporcje gospodarcze i kapitałowe dzielące państwa Unii Europejskiej stanowią coraz częstsze źródło konfliktów, w których stroną zwycięską jest zazwyczaj strona silniejsza ekonomicznie. Stoi to w sprzeczności z intencjami twórców wspólnoty, którzy dostrzegali w solidarności państw europejskich, umiejętności osiągania kompromisu i wyrzekania się egoistycznych interesów gwarancję pokoju i trwałości Zjednoczonej Europy.

Jak ta solidarność wygląda dziś w praktyce, możemy zaobserwować chociażby na przykładzie projektu Nord Stream 2, dzięki któremu Niemcy, jako główny dystrybutor rosyjskiego gazu, będą otrzymywać tańsze niż inni paliwo (co poprawia konkurencyjność ich gospodarki), a jednocześnie staną się wraz z Rosją niemalże energetycznym monopolistą na kontynencie.

Ekspansja najsilniejszych gospodarek - w tym przede wszystkim niemieckiej - w połączeniu z wprowadzeniem wspólnej waluty stanowi jeden z ważnych czynników obecnego kryzysu Unii Europejskiej. Nierównomierność rozwoju poszczególnych państw strefy euro, gdzie obok silnych, mających nadwyżkę handlową Niemiec znajdują się pogrążone w deficycie państwa południa Europy, kilka lat temu wepchnęła Unię w finansowe tarapaty. W sytuacji gdy euro jest zbyt słabe dla Niemiec, a zbyt silne dla np. Grecji czy Hiszpanii, ta strukturalna przepaść jeszcze bardziej się pogłębia i w ten sposób błędne koło się zamyka. Coraz słabsze gospodarczo państwa południa oczekują od Niemiec jakiejś formy finansowego darowania długów (bailoutu), na co Berlin nie ma ochoty, zwłaszcza że konkurencyjność niemieckiej gospodarki w warunkach relatywnie silnego euro jest wysoka.

Tym bardziej niebezpiecznie zabrzmiały pogłoski o tym, że Komisja Europejska chce poszerzyć strefę euro na wszystkie państwa członkowskie do 2025 r. Dla polskiej gospodarki, która uniknęła poważnego kryzysu i utrzymuje konkurencyjność głównie dzięki własnej walucie narodowej, wejście w tak bliskim czasie do strefy euro mogłoby się zakończyć zapaścią. Twierdzenie, że zmotywowałoby to Polskę do większego wysiłku, aby sprostać zachodnim standardom wydajności pracy i innowacyjności, można na razie, przy tak poważnych różnicach zasobów kapitałowych dzielących nas od reszty zachodniej Europy, włożyć między bajki.

Pogłoski o szybkim poszerzeniu strefy euro zostały wprawdzie zdementowane, ale nie oznacza to, że problem nie istnieje. Tym bardziej że Polska - podobnie jak pozostałe (oprócz Danii i opuszczającej Unię Wielkiej Brytanii) państwa członkowskie - zobowiązała się do wprowadzenia wspólnej waluty.

Przyspieszenie integracji bez oglądania się na koszty społeczne i gospodarcze to na razie jedyna odpowiedź rządzącego Unią liberalnego establishmentu na pogłębiający się kryzys. Wywołuje to reakcje w postaci rosnącej popularności ugrupowań eurosceptycznych, co z kolei jeszcze bardziej zwiększa presję integracyjną na obawiających się utraty wpływów unijnych mandarynów.

Unia dwóch prędkości

Europa jest dziś konglomeratem państw, w którym dawną hierarchię formowaną zgodnie z siłą militarną zastąpiła hierarchia układana wedle potencjału gospodarczego. Daje to Niemcom uprzywilejowaną pozycję na kontynencie. Mimo to muszą one szukać wsparcia we Francji, ponieważ pozwala im to nie tylko skuteczniej forsować własne projekty na forum unijnym, lecz również zdejmuje z nich podejrzenie, że dążą do dominacji.

Francji przeżywającej od kilku lat kłopoty polityczne i gospodarcze wsparcie Niemiec jest potrzebne choćby po to, aby poprzez promowane przez Paryż projekty pogłębiające integrację wymusić na Berlinie pokrycie części francuskiego długu publicznego.

Mamy tu do czynienia z pewną sprzecznością interesów, bo Niemcy nie spieszą się z ratowaniem francuskiego deficytu, a Francuzi nie chcą całkowitej dominacji Niemiec w Unii. Jednocześnie jednak oba państwa są na siebie skazane. Zresztą Unia Europejska bez jednego z nich przestałaby istnieć. Stąd zresztą wziął się wielki strach przed zwycięstwem sprzeciwiającej się integracji Marine Le Pen w ostatnich wyborach prezydenckich i błyskawiczne wypromowanie przez liberalny establishment Emmanuela Macrona.

Na kłopoty wewnątrz najgłębszego rdzenia Unii nakładają się dodatkowo sprzeczne interesy innych państw członkowskich. Rozwiązaniem tego problemu, zaproponowanym przez szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera, jest tzw. koncepcja koncentrycznych kręgów, zakładająca integrację tylko w tych obszarach, które odpowiadają poszczególnym krajom członkowskim. Oczywiście im mniejsza integracja, tym słabsza, również formalnie, pozycja państwa. Koncepcja Junckera jest zatem próbą wzmocnienia dominacji Brukseli oraz państw rdzenia Unii nad pozostałymi krajami. Alternatywą dla tych krajów jest bowiem niepełne członkostwo.

Pochodną tej koncepcji jest idea Europy dwóch prędkości, ogłoszona w marcu tego roku w postaci tzw. deklaracji wersalskiej. Tu mamy już dość wyraźnie do czynienia z zamiarem ograniczenia integracji do grupy państw zachodniej Europy.

Unia dwóch prędkości ma polegać na zróżnicowaniu tempa integracji poszczególnych państw członkowskich. Wedle słów ówczesnego prezydenta Francji François Hollande'a ścisła integracja, której motorem miałyby się stać - oprócz Niemiec i Francji - zainteresowane niemiecką pomocą finansową Włochy i Hiszpania, dotyczyłaby w pierwszej kolejności obszarów obronności, polityki monetarnej, fiskalnej, socjalnej oraz kulturalnej.

Jeśli ta deklaracja zostanie wprowadzona w życie, będzie to oznaczać koniec Unii Europejskiej w obecnym kształcie. Należy się bowiem spodziewać, że wiele mniejszych państw Unii, dotąd niechętnie ulegających dyktatowi ze strony Berlina lub Brukseli, zostanie zmuszonych do podjęcia decyzji, czy chcą się znaleźć poza rdzeniem Unii, czy do niego dołączyć - nawet kosztem znacznej utraty podmiotowości. To kolejny dowód na to, że solidarność europejska jest dziś złudzeniem. Państwa spoza rdzenia Unii otrzymały bowiem czytelny sygnał, iż miejsce w głównym nurcie Unii jest dla nich tylko pod warunkiem, że podporządkują się wytycznym francusko-niemieckiego dyrektoriatu.

Cel: Europa

Na te strukturalne problemy nałożył się dwa lata temu kryzys imigracyjny. Według Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców (UNHCR) mamy dziś do czynienia z największą migracją ludności od czasów II wojny światowej - dane ONZ mówią o 50 mln ludzi zmuszonych z różnych przyczyn do opuszczenia własnych krajów. Co więcej, 80 proc. tych osób znalazło schronienie w państwach rozwiniętych, zatem jasne jest, że Europa stanowi i będzie stanowić w przyszłości jeden z podstawowych kierunków tej współczesnej wędrówki ludów.

Przy czym - w odróżnieniu od okresu II wojny światowej - obecne migracje mają znacznie szerszy, globalny zasięg, co nadaje im nie tylko demograficzny, lecz również cywilizacyjny charakter. Europa zasilana milionami Afrykanów, wyznawców islamu, zamienia się w niebezpieczny religijny i etniczny tygiel, który - po przekroczeniu masy krytycznej - może wybuchnąć na niespotykaną od ostatniej wojny światowej skalę.

Przekonanie, że większość imigrantów zmierzających do Europy to uciekający przed wojną Syryjczycy, jest błędne. Z najnowszych statystyk Frontexu - czyli policji granicznej Unii Europejskiej - wynika, że największa rzesza imigrantów przybywa z Afryki, przede wszystkim z przeludnionej Nigerii. Drugie niechlubne miejsce zajmuje graniczący z Indiami, równie przeludniony Bangladesz, a na trzecim zamyka podium afrykańska Gwinea. Syria - jak wynika z tych samych danych - jest dopiero czwarta. Nie oznacza to oczywiście, że Syryjczycy nie szturmowali wcześniej Europy w większej liczbie. Tyle że teraz liczba imigrantów stamtąd (dane są za I kw. 2017 r.) wyraźnie maleje, a ich miejsce zajmują przyjezdni z Afryki.

Dostrzega to minister rozwoju Niemiec Gerd Müller (nie mylić ze słynnym piłkarzem niemieckim o tym samym imieniu i nazwisku), który w wywiadzie dla brukowca "Bild" powiedział, że już wkrótce Europa może się spodziewać nawet 100 mln przybyszów z Afryki. Müller proponuje zorganizowanie planu pomocowego dla Afryki, który pozwoliłby zahamować niekontrolowaną migrację na północ. Na razie nikt o takim planie poważnie nie myśli, zamiast tego zaproszeni do Europy przez rząd w Berlinie imigranci mają zostać rozparcelowani po całej Unii Europejskiej. Przy czym wydaje się niemal pewne, że relokacji w pierwszej kolejności mają zostać poddani najmniej wartościowi, najsłabiej zintegrowani i niewykształceni imigranci. Dodaje to wiarygodności opiniom, że idea otwarcia granic przed imigrantami - nazwana patetycznie polityką Willkommen - była tyleż podyktowana względami ideologicznymi: promocją wielokulturowości i dowodem na otwartość współczesnych Niemiec, ile gospodarczymi - zakładano, że najbardziej wartościowi imigranci pozostaną w Niemczech, a resztę "podrzuci się" innym państwom.

Jak można przeczytać w raporcie przygotowanym przez Fundację Bertelsmanna, 30-40 proc. imigrantów ma szczątkowe wykształcenie lub jest analfabetami. Według szacunków niemieckiej Federalnej Agencji Zatrudnienia aż 80 proc. przybyłych wraz z ostatnią falą migracji nie ukończyło nawet kursu zawodowego. Z kolei szwedzkie dane statystyczne wskazują, że spośród przyjętych niedawno do tego kraju imigrantów jedynie niewielki procent ma wykształcenie wyższe od podstawowego.

W świetle tych danych integracja imigrantów i ich wdrożenie na rynek pracy są nie tylko kosztowne (według wyliczeń monachijskiego Instytutu Badań Gospodarczych koszty związane z przyjęciem i integracją imigrantów zostały oszacowane na 17 mld euro w 2016 r., a nawet 22 mld - jeśli doliczyć do wcześniejszej sumy wartość kursów językowych i adaptacyjnych organizowanych dla przyjezdnych), ale nie dają również gwarancji powodzenia. Ubocznym rezultatem jest wzrost konfliktów na tle społecznym i kulturowym, których najbardziej dramatycznym przejawem stała się fala ataków terrorystycznych przetaczających się przez zachodnią Europę.

Dyskusja na ten temat jest trudna lub wręcz niemożliwa z powodów ideologicznych. Jakiekolwiek próby rozwiązania problemu natrafiają na barierę politycznej poprawności. Milczenie staje się dziś główną odpowiedzią na tę i inne choroby toczące Europę.

***

Targana kryzysami, pozbawiona fundamentów podzielona Europa stanowi obecnie łatwy cel dla agresywnej Rosji oraz szukających nowego frontu dżihadystów, zwłaszcza w warunkach osłabienia silnych niegdyś więzi transatlantyckich. Niewiele dziś zostało z dawnych koncepcji ojców założycieli. Nawet jeżeli z perspektywy czasu mogą się one wydawać utopijne, warto do nich wrócić i znowu je przemyśleć, jeśli Unia Europejska ma przetrwać obecny kryzys. Niestety dzisiejsze działania głównych sił w Europie nie napawają optymizmem.

Konrad Kołodziejski

Nota o autorze: Autor jest publicystą tygodnika "Sieci"

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: UE | Emmanuel Macron | Angela Merkel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »