Felieton Gwiazdowskiego: Hipokryci czy idioci?
Blisko 250 miliarderów i milionerów, którzy polecieli do Davos na Światowe Forum Ekonomiczne podpisało się pod listem, który wzywa polityków do obłożenia ich podatkiem majątkowym dla najbogatszych. Bogaci chcą walczyć z nierównościami na świecie.
W liście otwartym do światowych przywódców pod tytułem "The Cost of Extreme Wealth" (Koszty superbogactwa) napisali oni: "Nasza prośba jest prosta: prosimy o opodatkowanie nas, najbogatszych w społeczeństwie. Nie zmieni to zasadniczo naszego standardu życia, nie dotknie naszych dzieci ani nie zaszkodzi wzrostowi gospodarczemu naszych narodów. Ale zamieni ekstremalne i nieproduktywne prywatne bogactwo w inwestycję w naszą wspólną demokratyczną przyszłość".
Podobno z badań brytyjskiej agencji Survation, w których wzięło udział ponad 2300 osób z krajów G20 posiadających powyżej miliona USD (w różnych aktywach z wyłączeniem domów) wynika, że aż 3/4 najbogatszych popiera wyższe opodatkowanie ich majątków. Chcą oni wprowadzenia 2-proc. podatku od majątku przekraczającego 10 mln USD.
Trzeba docenić, bo to jednak ponad dwa razy mniej niż chce Międzynarodowa Organizacja Humanitarna Oxfam, zdaniem której podatek majątkowy w wysokości 5 proc. jest w stanie przynieść państwom dodatkowo 1,7 bln USD w skali roku, co pozwoliłoby na przezwyciężenie ubóstwa blisko 2 mld ludzi.
Zacznijmy od kosztów redystrybucji. Jak pokazywał Milton Friedman pod koniec lat siedemdziesiątych za granicę ubóstwa dla amerykańskiej czteroosobowej rodziny przyjmowano roczny dochód w wysokości 7000 USD. Poniżej tej granicy znajdowało się wówczas około 25 mln osób, mimo że łączne wydatki państwa na pomoc społeczną kształtowały się na poziomie prawie 90 mld USD rocznie.
Teoretycznie oznaczało to 3,5 tys. USD na każdego żyjącego poniżej granicy ubóstwa, a więc 14 tys. USD na czteroosobową rodzinę - czyli dwukrotnie więcej(!) od poziomu ubóstwa. Dlaczego zatem zjawisko to nie zostało wyeliminowane? Gdyby wszystkie te środki szły do biednych, biednych by już nie było.
Z badań Friedmana wynikało, że do potrzebujących docierało 30 proc. kwot pobieranych od podatników na potrzebujących. Załóżmy bardzo optymistycznie, że to będzie 50 proc.. To z 1,7 bln USD robi się 850 mld USD. Na te 2 mld najuboższych przypadnie 35 USD miesięcznie. To ludzie, którzy żyją za mniej niż 5 USD dziennie - czyli mniej niż 150 USD miesięcznie. Te 35 USD to raptem 1/4 tego, za ile żyją. A jak sławetny podatek dla najbogatszych wyniesie 2 proc. jak chcą miliarderzy z Davos (a nie 5 proc. jak chce Oxfam) to zamiast 35 USD miesięcznie przypadnie na najuboższych 15 USD - 2 hamburgery!
Nawet jakby podatek wyniósł 10 proc., albo i 20 proc. to w życiu najbiedniejszych niewiele się zmieni. Redystrybucja nie tworzy dobrobytu. Ale dużo gorsza od głupoty jest hipokryzja.
Co prawda wśród sygnatariuszy listu trudno szukać tym razem znanych nazwisk. Dziennikarzom udało się wyszperać cztery: amerykańska producent filmowa z rodziny Disney’ów - Abigail Disney, aktorzy Simon Pegg (Benji Dunn z Mission Impossible) i Mark Ruffalo (Hulk) oraz należąca do słynnej rodziny Rockefellerów aktywistka ekologiczna - Valerie Rockefellerów - najbardziej znana ze swojego nazwiska.
Ale ci bardziej znani domagali się nałożenia na nich wyższych podatków już wcześniej. Dzieje się tak dość regularnie, gdy coś narozrabiają.
Jednym z pierwszych był nie kto inny jak Bill Gates. Już w 2008 roku powiedział w "Corriere della Sera" o podwyższeniu podatków najbogatszym, że "to bardzo sprawiedliwe i nieuniknione". Dodał, co prawda, że "istnieje granica zwiększania presji fiskalnej wobec tych, którzy zarabiają więcej", gdyż "jest punkt, powyżej którego podniesienie podatków dla najbogatszych zaczyna stanowić problem dla przyszłości", ale co do zasady, że podatki powinny wzrosnąć, się zgodził.
W sierpniu 2011 roku na łamach "The New York Times" z podobnym apelem do amerykańskiego Kongresu wystąpił Warren Buffett. Poskarżył się, że płaci mniejszy procent swojego dochodu niż jego sekretarka. On zapłacił tylko 17,4 proc., a ona 36 proc. Jak to możliwe? Za sprawą zróżnicowania stawek podatkowych od zysków kapitałowych i z wynagrodzenia za pracę oraz licznych ulg podatkowych. Ale przecież korzystanie z ulg jest prawem, a nie obowiązkiem.
Jak ktoś chce zapłacić wyższy podatek, to nie musi ulg odliczać. Co ciekawe, to ten sam Buffett, który we wrześniu 2008 roku (tuż przed bankructwem banku Lehman Brothers) zainwestował po 5 mld USD w akcje Goldman Sachs i Bank of America, a potem przekonywał nowego prezydenta Baracka Obamę (któremu doradzał podczas kampanii wyborczej) do konieczności niesienia pomocy "rynkom finansowym" - czyli sobie samemu. Amerykański gigant ubezpieczeniowy AIG został uratowany przed bankructwem przy pomocy rządowego zastrzyku finansowego w wysokości 85 mld USD, z czego 13 mld USD oddał natychmiast Goldmanowi, którego akcje objął Buffett.
Podwyższenie podatków popierał także inny amerykański inwestor i filantrop - George Soros. Mimo, że w niego taka podwyżka miała uderzyć najsilniej. Okazało się jednak, że płacenia ich unikał. Jak powiedział reprezentujący go adwokat, James Sitrick, "nikt nie ma konstytucyjnego obowiązku płacić wyższych podatków od tych, do których jest zobowiązany". I pod tym względem miał rację.
Z artystów wyższe opodatkowanie popierał wcześniej Bruce Springsteen. Publicznie twierdził, że bogaci powinni płacić więcej, a sam z 200 akrowego gospodarstwa w New Jersey zapłacił jako "half-part farmer" jedynie 4,6 tys. USD, korzystając z ulg dla hodowców koni i organicznej żywności.
Najistotniejsza w tym wszystkim wydaje się gra między najbogatszymi a klasą średnią, która jest podstawą demokracji i która dopiero planuje się wzbogacić. Można zacząć snuć "spiskowe" teorie, że właśnie dlatego współcześni "władcy" robią wszystko, żeby ta właśnie klasa była jak najsłabsza. Bo ona nie potrzebuje rządu. Rządy są potrzebne najbiedniejszym i najbogatszym.
Najbogatsi podatku, którym mieliby zostać objęci, i tak nie zapłacą, korzystając z wielu sposobów optymalizacji podatkowej. Nasuwa się więc pytanie, czy współcześni zwolennicy wysokich podatków, którzy odżegnują się od komunizmu, są - jak mawiał Lenin - tylko "pożytecznymi idiotami" i nie zdają sobie sprawy z celu, dla którego Marks z Engelsem domagali się podwyższania podatków, czy są jednak kryptokomunistami?
Może to "ukąszenie heglowskie"? Termin wprowadzony do języka literatury i polityki przez Czesława Miłosza w książce "Zniewolony umysł" z 1953 roku, jako epitet wobec znanych pisarzy, artystów i uczonych sympatyzujących z marksizmem, którzy dali się uwieść komunistycznej władzy i jej propagandowej opowieści o rzekomej "konieczności dziejowej" ustanowienia dyktatury klasy robotniczej, wyprowadzonej z heglowsko-marksowskiej filozofii rozwoju społecznego. Dotknęło także współczesnych. Skoro niektórzy w sposób świadomy zaangażowali się w tworzenie komunizmu, to inni mogą budować socjalizm w nadziei, że będzie on wolny od "błędów i wypaczeń" komunizmu. Ich umysły są zniewolone ideą "ziemskiego raju", w którym dominuje kolektywne, dialektyczne myślenie, nieodróżniające wolności od konieczności, a prawdy od fałszu.
Na szczęście do Davos poleciał też - rejsowym samolotem - prezydent Argentyny, libertarianin Javier Milei. I wygłosił do zgromadzonych tam hipokrytów przemówienie, albo może lepiej napisać "wykład", czym jest wolność i jak funkcjonuje rynkowa gospodarka. "Bohaterem jest przedsiębiorca, który odkrywa i zaspakaja potrzeby współobywateli, ponosi ryzyko i odpowiada całym swoim majątkiem za swoje błędy". Największym zaś problemem są intelektualiści i ulegający im przywódcy, którzy przewidzą współobywatelom w drodze do upadku, za co nigdy nie ponoszą osobistej odpowiedzialności.
Robert Gwiazdowski, adwokat, prof. Uczelni Łazarskiego
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.