Felieton Gwiazdowskiego: Płatne studia dla Mentzena
Sławomir Mentzen naraził się "demokratom walczącym", którzy kiedyś próbowali go ignorować, a teraz już nie mogą. Mnie się też parę razy naraził - zwłaszcza projektami ustaw podatkowych, które tutaj "zjechałem" dwa lata temu. Na prawo usunięcia ciąży przez zgwałconą kobietę też mamy inne poglądy, a to temat, na który go przepytują częściej niż o podatki.
Z jego odpowiedziami się nie zgadzam, ale one nie mają znaczenia. Bo ja, broniąc prawa zgwałconych kobiet do aborcji, przed Mentzenem, panią Godek i innymi Konfederatami, też zostałem wrogiem demokratów walczących, bo napisałem, że nie można tego nazywać kwintesencją wolności, bo wolność jest wtedy, jak się zdejmuje majtki, ale obroną konieczną, gdy się tej wolności nie miało.
Ale to tyle na początek dla podgrzania atmosfery i przyciągnięcia uwagi. Teraz będzie o szkolnictwie wyższym. Bo niektórym demokratom walczącym strasznie nie spodobał się pomysł, żeby studia były płatne. A to jest mój pomysł sprzed lat. A dokładniej to nie mój, ale jako jeden z pierwszych zacząłem go w Polsce głosić dawno temu.
Otóż cała edukacja cierpi na tę samą chorobę, na którą cierpi wiele innych programów społecznych, gdyż, na nieszczęście dla niej, sama stała się jednym z nich. I dotyczy to także szkolnictwa wyższego.
Zanim jednak dojdę do odpłatności za studia, spójrzmy na cały proces edukacyjny, którego studia są uwieńczeniem. W Europie zaczęto wprowadzać edukację publiczną na początku XIX wieku w autorytarnych Prusach i napoleońskiej Francji. Już samo to powinno odstraszać. Ale, o dziwo, pomysł przejęli socjaliści. A może nawet nie o dziwo - oni też są w skrytości ducha autorytarni. Więc to doskonała ilustracja podobieństw między zwolennikami tych dwóch systemów. Jedni i drudzy są zainteresowani uzyskaniem dominującego wpływu na świadomość młodzieży w newralgicznym momencie jej kształtowania.
Rodzicom odmówiono wpływu na proces nauki ich dzieci i przekazano całą nad nim kontrolę biurokracji państwowej i szkolnej, kierującej się przede wszystkim własnymi interesami i własną filozofią. Ich próba sięgnięcia po "rząd dusz" okazała się na nieszczęście skuteczna, czego rezultaty są opłakane. "Jest tragedią - pisał Milton Friedman - a zarazem ironią losu, że system, który miał zapoznać wszystkie dzieci ze wspólnym językiem i wartościami, który miał dać wszystkim równe szanse edukacyjne, pogłębił w rzeczywistości podziały". To dotyczy nie tylko Stanów Zjednoczonych, gdzie właśnie wybuchła awantura o pomysł Trumpa likwidacji Departamentu Edukacji.
Komuś się po prostu pomyliło "wykształcenie" (education) z "nauczaniem" (schooling). Mark Twain powiadał, że "nigdy nie dopuścił do tego, aby szkoła przeszkadzała mu w kształceniu się". I tego się trzymajmy. Nie każde nauczanie prowadzi do wykształcenia i nie zawsze wykształcenie jest wynikiem nauczania.
Niestety, współcześnie system szkolny skutecznie przeszkadza kształceniu się tym, którzy mają na to ochotę. Już dwieście lat temu Adam Smith zauważył, że "bardzo niewielkim kosztem państwo może ułatwić, zachęcić, a nawet nałożyć na cały prawie naród obowiązek opanowania podstawowych dziedzin wykształcenia" (pisania, czytania i liczenia). Jeżeli bowiem lud jest choć trochę wykształcony, "mniej jest podatny na omamy zabobonu i uniesień, które wśród ciemnych narodów wywołują często najokropniejsze zaburzenia" i "jest bardziej skłonny traktować krytycznie egoistyczne uroszczenia partyj i lepiej potrafi przejrzeć ich sens".
W tym mylił się zasadniczo - system oświaty państwowej bardziej dziś służy ogłupianiu przyszłych wyborców niż ich wykształceniu. Miał jednak rację pisząc, że "przymus i rygor są bez wątpienia potrzebne, by nakłonić dzieci /.../ do opanowania tego zakresu wykształcenia, jaki uważa się za konieczny w tym wczesnym okresie życia. Gdy jednak ukończą dwanaście-trzynaście lat, przymus i rygor prawie zawsze stają się zbędne dla kierowania edukacją, byle tylko nauczyciel wywiązywał się ze swoich obowiązków /.../ Nie potrzeba uciekać się do dyscypliny, by zmusić studentów do uczęszczania na wykłady, których istotnie warto posłuchać...". Jeden ze współczesnych studentów powiedział Friedmanowi, że "jak się wie, iż każdy wykład kosztuje trzydzieści pięć dolarów i pomyśli o tym wszystkim, co można by zamiast tego z tymi pieniędzmi zrobić, można być pewnym, iż się na niego pójdzie".
I tak oto doszliśmy do odpłatności za studia. Płacenie za nie bezpośrednio, lecz pośrednio (w drodze podatków - bo przecież ktoś musi za nie jakoś płacić) osłabia, albo nawet całkowicie eliminuje tego typu motywację, jaką miał ów student Friedmana.
Smith utrzymywał jeszcze, że państwo nie powinno pokrywać w całości wynagrodzenia nauczycieli, gdyż wówczas szybko zaczęliby oni zaniedbywać swoje obowiązki. Jeżeli bowiem nauczyciele utrzymują się z poborów, płynących ze źródeł, które są całkowicie niezależne od ich osiągnięć i reputacji, a nie z honorariów i wpłat od swoich uczniów, to ich interesy osobiste pozostają w sprzeczności z ich obowiązkami. W szczególności dotyczy to moim zdaniem wynagrodzeń nauczycieli akademickich.
Jak państwo chce pomagać w kształceniu dzieciom z biednych rodzin nie musi budować szkół, kupować do nich komputerów, ani zatrudniać w nich woźnych i nauczycieli. Może po prostu wyemitować bon oświatowy. Co prawda Friedman - autor tego pomysłu - pod koniec życia się z niego wycofał, ale mnie się on wciąż bardzo podoba. Państwo zamiast bezpośrednio finansować oświatę mogłoby przekazywać rodzicom wszystkie środki wydawane przez siebie na ten cel. Otrzymywaliby oni vouchery, opiewające na sumę stanowiącą iloraz globalnych wydatków na szkoły publiczne i ilości korzystających z nich dzieci. Mogliby opłacać nimi naukę w szkołach licencjonowanych przez państwo. Licencje te byłyby wydawane pod warunkiem spełnienia przez szkołę określonych wymogów. Rodzice zaś mieliby swobodę wyboru konkretnej szkoły. W tych szkołach, które pobierałyby wyższe opłaty za wyższy poziom nauki czy zajęć dodatkowych, można byłoby do czesnego dopłacać.
A co do studiów? Toż to przecież inwestycja. Inwestycja w tak zwany kapitał ludzki. Studenci kierunków potrzebnych nie mieliby problemu z uzyskaniem stypendiów. Państwo zresztą też może stypendiów udzielać. Ale nie każdemu. Tylko dobrym studentom - stypendia naukowe. I nie każdemu. Tylko tym, których na studiowanie nie stać, a którzy osiągają dobre wyniki. Jak kogoś stać, to może płacić nawet jak też osiąga dobre wyniki. A jak nie stać i nie osiąga dobrych wyników, to naprawdę nie musi studiować. Sądząc po rozpowszechnianym w mediach spisie treści doktoratu Mentzena, on by się na takie stypendium mógł nie załapać.
I na koniec jeszcze jedna obserwacja. Niektórzy z wyśmiewających ten pomysł Mentzena, twierdzili jakiś czas temu, że lekarze powinni zwracać państwu pieniądze za swoje wykształcenie jeśli wyjeżdżają za granicę. Tylko jak to zrobić? Odbierać absolwentom medycyny paszporty przy wręczaniu dyplomu? Jakby zapłacili za studia, problemu by nie było.
Robert Gwiazdowski
Autor prezentuje własne opinie i poglądy
Śródtytuły pochodzą od redakcji
***