Felieton Gwiazdowskiego: Rozwój poprzez psucie
Dziś dalszy ciąg ekonomii na "chłopski rozum". Po angielsku "common sense". Po polsku to ponoć określenie pejoratywne. Trudno.
Paradygmat popytowy, na którym opiera się współczesna ekonomia, zakłada, że wszystko można wyprodukować, pod warunkiem, że ktoś to kupi". Żeby była produkcja, muszą być inwestycje. A jak są inwestycje i jest produkcja, to są miejsca pracy. A jak są miejsca pracy, to jest nowy popyt, więc tym bardziej trzeba inwestować i produkować.
Żeby trwał ten cud gospodarczy, ludzie muszą mieć potrzebę i możliwość kupowania. Możliwość kupowania zapewniają banki, dostarczając ludziom kredytów. Skąd biorą pieniądze na te kredyty tłumaczyłem w ubiegłym tygodniu. Dziś w przedświątecznym nastroju o potrzebie kupowania. Bo jakby nie ta potrzeba, to może ludzie nie braliby aż tylu kredytów. No a wtedy wiadomo - nie rosłyby inwestycje i produkcja i zatrudnienie. I krach gotowy.
Ale samo przekonywanie, na przykład kierowców, że mogą kupić nowy samochód ich "ulubionej" albo jakiejś innej "kultowej" marki, "pierwszy, którego siedzenia przeszywane są ręcznie czerwoną nicią", może nie skłonić ich do rezygnacji z samochodu, którego siedzenia nie są aż tak eleganckie. Więc dobrze by było, gdyby on się im popsuł. Trzeba go więc na dzień dobry odpowiednio postarzeć. Piszę o tym od lat przy innych okazjach, na innych łamach. Napiszę jeszcze raz, bo to ważne.
Kilka lat temu jechałem Mercedesem 110. Rok produkcji 1965! Nie, nie - to nie był samochód zabytkowy. Po Warszawie jeździła taka taksówka! Za 50 lat po dziś produkowanych Mercedesach to nawet ślad w pamięci nie zostanie. A komfort jazdy tamtym wcale nie był gorszy. Tylko "klima" była sterowana ręcznie. Ale skóra na siedzeniach w lepszym stanie niż w nowym. Właściciel - jeszcze starszy niż ten Mercedes - go nie zezłomował, nie wziął kredytu na kupno nowego, nie wygenerował popytu i nie ożywił gospodarki.
W tym samym czasie kupiłem wiertarkę. Profesjonalną. Taką miałem fanaberię - chciałem mieć najlepszą, choć mi taka nie była w zasadzie potrzebna. Działała świetnie, więc nie ożywiłbym gospodarki swoim popytem. Ale bateria już nie wytrzymywała wywiercenia jednej dziury. Już nie produkują baterii z takim samym uchwytem. Trzeba kupić nową wiertarkę i wygenerować popyt. Generujemy ten popyt, bo często nie mamy innego wyjścia. Ale powinniśmy się cieszyć, bo dzięki temu rośnie Produkt Krajowy Brutto (PKB) - który rzekomo stanowi dowód naszego rosnącego bogactwa. Ale to przecież suma wydatków rządowych, firmowych i gospodarstw domowych. Jak musimy niepotrzebnie wydać pieniądze na coś nowego, bo coś, co wydawało nam się całkiem nowe, właśnie się popsuło, a naprawić się nie daje, to czujemy się bogatsi?
Bernard London już w 1932 roku napisał artykuł: “Ending the Depression Through Planned Obsolescence" o celowym postarzaniu produktów. Najbardziej znany przykład tej strategii przedstawiony został w filmie dokumentalnym "Light Bulb Conspiracy".
Punktem wyjścia jest w nim historia pewnej żarówki, która w remizie strażackiej w Livermore w Kalifornii paliła się od 1903 roku. Tajemnica jej długowieczności tkwiła w jej drucie żarowym. Producenci żarówek przez lata troszczyli się nie o to, żeby żarzył się jak najdłużej - tylko o to, żeby nie żarzył się zbyt długo. A potem lobbowali na rzecz wprowadzenia zakazu używania tego, co sami produkują, bo zaczęli produkować nowocześniejsze i dużo droższe świetlówki, które nie znajdowały nabywców, a ten cholerny drut żarowy nie chciał się dostatecznie szybko przepalać - ale to już inna bajka. Uprzedzę tylko krytykantów, że chodziło nie o LED tylko o świetlówki.
"Postarzanie" produktów stało się zasadą. Producenci celowo tak je projektują, by zaraz po okresie gwarancji się psuły. Niektóre się psują jeszcze na gwarancji i wtedy wymieniają na nowy. Bo nie opłaca się naprawiać. Nie to co kiedyś zapalniczki jednorazowe, które na Zachodzie były często darmowymi gadżetami. U nas je przerabiano na wielokrotnego użytku. Teraz już tak się nie da.
Podobno zaprojektowana umyślnie awaryjność nie jest szwindlem ze strony producentów, gdyż pozyskując od konsumentów wciąż nowe pieniądze wydawane na wymianę popsutych produktów, przekazują część swoim działom rozwoju, co stymuluje wynalazczość i poprawia nasz komfort życia. Gdy po dwóch latach użytkowania coś się nam zepsuje, musimy kupić nowy sprzęt, ale jest on już lepszy od poprzedniego, którego nie zdecydowalibyśmy się może wymienić, gdyby jeszcze działał.
Mamy więc trzy elementy mechanizmu, który napędza "wzrost" gospodarczy:
- reklama oddziaływująca na podświadomość ("musisz to mieć"),
- zaprojektowana awaryjność (czyli wymuszanie zakupu nowego urządzenia, gdyby sama reklama jednak nie zadziała),
- no i kredyciki ("żeby było cię stać").
Dzięki temu czujemy potrzebę kupowania nowych produktów, albo nawet konieczność (jak się stary popsuł). A dzięki kredytowi możemy tę potrzebę zaspokoić. A jak my weźmiemy kredyt, to bank będzie mógł sąsiadom udzielić następnego i wtedy my będziemy chcieli wziąć następny, bo "musimy też to mieć", co kupili sąsiedzi.
I proszę mi tu nie wyjeżdżać, że to "esencja" liberalizmu i kapitalizmu. To państwa opiekuńcze "tworzą" pieniądz i przepisy pozwalające tworzyć jeszcze więcej pieniądza kredytowego instytucjom finansowym. Bez niego postarzanie produktów na nic by się zdało. Nie byłoby za co kupować nowych.
Więc udanych świątecznych zakupów.
Robert Gwiazdowski
Autor felietonu wyraża własne opinie.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze