Gigantyczny balon pęcznieje nadal

Konfrontując bezprecedensowe w historii gospodarek problemy dotykające trwałości całych bytów państwowych z katatonicznym optymizmem płynącym z giełd nasuwa się diagnoza swoistej finansowej schizofrenii.

W mojej ocenie zapanowało globalne rozdwojenie jaźni między realną ekonomią a wycenami większości klas aktywów. Żadne, choćby najbardziej katastroficzne doniesienia (bankrutująca Grecja, wcześniej Dubaj; balansujące na krawędzi Hiszpania, Portugalia, Włochy) nie są w stanie powstrzymać puchnącego balonu optymizmu. Patrząc na ceny akcji, czy surowców przemysłowych można by wywnioskować niezachwianą ekspansję gospodarczą całego świata w tempie przynajmniej 5-6 proc. rocznie.

Zakupowy upór inwestorów amerykańskich, nadający ton parkietom na pozostałych kontynentach, przybliża mnie do konstatacji, że krach z roku 2008 niczego nie nauczył światowej finansjery. Jego powtórka w moim przekonaniu jest nieunikniona. Chodzi o zdiagnozowanie nieuchronności tego przyszłego faktu na podstawie niezrównoważenia globalnego rozwoju pchanego lawinami pozornie łatwego pieniądza pochodzącego z długu emitowanego bez kontroli. Panujące obecnie nastroje można uznać jako deja-vu sytuacji z pierwszej połowy 2007 r., gdy bez opamiętania dmuchano balon, choć wiadomo było, że system finansowy w ówczesnej postaci miał przed sobą pojedyncze miesiące trwania. "Minęło" jakieś dziesięć lub więcej bilionów dolarów strat i znów jest wspaniale.

Reklama

Tytuł niniejszego tekstu mógłby się wydawać niedorzeczny, gdyby nie jego poparcie w faktach. Na wykresie indeksu S&P500 ukształtowała się wczoraj ósma biała świeczka w ciągu ostatnich dziesięciu sesji (pozostałe dwie to doji).

Ostatni spadek przekraczający 1 proc. miał miejsce 4 lutego, a więc 5 tygodni temu, pomimo napłynięcia w tym długim okresie kilku niepokojących odczytów, m. in. większy od spodziewanego spadek zamówień na dobra trwałe (bez środków transportu), fatalnie niskie wolumeny sprzedaży domów na rynku pierwotnym i wtórnym, czy pikujący indeks zaufania konsumentów, liczony przez Conference Board. Kompletnie zdjęto ze sceny palący problem szybującego deficytu budżetowego: sięga on już 1,4 bln dolarów za rok fiskalny, który minął we wrześniu ubr. (daje to ok. 10 proc. PKB). Jego dalszy wzrost wymyka się spod kontroli. W samym lutym urósł on o kolejne 221 mld dol., co daje 652 mld w ciągu pięciu miesięcy nowego roku obrachunkowego. Jeśli bankierzy inwestycyjni się uprą, to wzrosty mogą trwać nadal, ale co dalej? Strach pomyśleć, bo prędzej czy później irracjonalne oczekiwania zostaną przycięte do wątłej ekspansji lub stagnacji, jaka nastąpi po ustaniu socjalistycznego rozdawnictwa.

Programy pomocowe i ogólnie podtrzymywanie bankruta przy życiu kroplówką publicznych pieniędzy kosztują najwięcej i nie prowadzą zazwyczaj do happy-endu. Mechanizm jest podobny niezależnie od tego, czy mówimy o całych Stanach Zjednoczonych, czy np. polskim przemyśle węglowym, na który łożymy od dziesięcioleci miliardy w postaci wszelakich przywilejów, "czternastki", premii tudzież utrzymanie kosztownych synekurek.

Strajkowy paraliż Grecji, a niebawem prawdopodobnie Włoch czy Portugalii pokazuje, jak trudnym do zrealizowania jest postulat zaciskania pasa, gdyż bije on w nabyte prawa społeczne. Podwyżki - owszem, a co z obniżkami i wyrzeczeniami podczas dekoniunktury czy gorszej rentowności poszczególnych branż?

Wróćmy do amerykańskiego giełdowego świata z bajki.

Niewidzialna ręka rynku ciągnie wyceny niczym po sznurku, opierając się na wątłych i niekiedy naiwnych wręcz argumentach mających podtrzymać hipnotyzowanie tłumów zgubnymi mirażami prosperity i braku istnienia jakichkolwiek problemów. Jedną z takich płonnych nadziei jest stopa bezrobocia wynosząca 9,7 proc., wobec 9,8 w styczniu - ma to dowodzić wstąpienia USA na ścieżkę zdrowego ożywienia. Tymczasem, jak nadmienia Stephen Roach z Morgan Stanley, odczyt ten nie uwzględnia ok. 3 mln osób trwale wyrzuconych poza rynek pracy bądź tych, którzy jej przestali szukać. Wówczas bezrobocie wyniosłoby 11,5 proc. O tym w czołowych opiniotwórczych portalach nawet się nie zająknięto.

Ekonomista racjonalnie neguje szanse na spektakularne ożywienie w atmosferze przeciętnego konsumenta, bojącego się o pracę, mającego na portfelu zaciśniętą pętlę kredytową. Nie w głowie mu teraz dalsze kredytowanie własnych wydatków, ani tym bardziej spekulowanie rzekomo tanimi nieruchomościami.

Niestety coraz częściej niewygodne fakty i statystyki trzeba wynajdywać z dala od medialnego "mainstreamu", który wyławia te wygodne elementy, jakie śmietanka finansjery chce serwować inwestorom. Generuje to jednostronny, asymetryczny przekaz, zmilczający duży bagaż zagrożeń. Zakrawa to na paracenzurę, nie mówiąc o braku obiektywnego oddania tendencji makroekonomicznych.

Nadmieniony naiwny argument tłumaczący wzrosty padł po sesji 9 marca. Wówczas przypadała pierwsza rocznica ustanowienia przez amerykańskie indeksy dna bessy zapoczątkowanej w 2007 r. Reprezentatywny S&P500 z minimum wytyczonego rok temu na 676 pkt dotarł do 1140 pkt., co daje wzrost o 68 proc. Tytuł jednego z wieczornych raportów opublikowanych wówczas na agencji Bloomberg mówił sam za siebie: "Amerykańskie akcje rosną w rocznicę dna bessy z 2009 r.". Według cytowanego tam Kennetha Fishera, założyciela i szefa funduszu Fisher Investments (37 mld dol. aktywów), akcje są nadal tanie, a inwestorzy doznają swoistego lęku wysokości co do wycen, które urosły nadspodziewanie mocno. Fisher zwieńczył swą wypowiedź przekonaniem, że rynek w br. będzie "przyzwoicie wyżej". Ocenę obiektywizmu wypowiedzi przedstawiciela firmy inwestycyjnej pozostawiam do samodzielnej kontemplacji.

Wróćmy do sesji wczorajszej.

Orkiestra wiedziona przez amerykańskich wodzirejów, grająca na podtopionym okręcie globalnej gospodarki rozbrzmiewała nadal. Dzień jak co dzień: pompowanie bez względu na dane, ba: poprawiono nawet styczniowe rekordy tej rocznej tak zwanej hossy. Cała ta miesięczna zwyżka odbywa się na jałowym biegu nadziei na dalszą poprawę sytuacji. Wedle tego dogmatu przykładnie ignorowano negatywną część publikowanych danych.

Praktycznie wszystkie nadzieje, argumenty i prognozy dalszych zwyżek (bo nadal jest "tanio") ogniskują się na wszechmogących Chinach. I nieważne, że inflacja tam rośnie (jeśli ufać tamtejszym statystykom, to wynosi 2,7 proc.), gospodarka jest skazana na przegrzanie, w aglomeracjach będących siedzibami centrów biznesowych i finansowych napęczniały bańki w segmencie nieruchomości.

Po prostu hossa na całego

a banki inwestycyjne podwyższają co rusz prognozy globalnego wzrostu. Jako pożywkę do zwyżek cytuje się także możliwość obstrukcji reformy amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej. Radość wzbudzają też spekulacje o możliwym wychodzeniu państwa z udziałów spółek finansowych (kurs Citigroup skoczył przez tydzień o ponad 20 proc.). Pozostaje na razie pogratulować Wall Street szampańskich nastrojów oderwanych od realnej gospodarki.

Alarmistyczny ton niniejszego felietonu celowo stoi w opozycji do przemożnej większości optymistycznych opracowań. Uważam za ważne wytknięcie wielu poważnych zagrożeń, które zamieciono pod dywan. Póki co przerywnik w kryzysie trwa, ale w nieskończoność jednostronnie przeinaczać realiów ekonomicznych się nie da. Powinni mieć to na uwadze posiadacze akcji, aby w pewnej chwili w przyszłości nadmuchiwane od miesięcy optymizmem papierowe zyski nie obróciły się w straty w ciągu ledwie kilku tygodni.

Bartosz Stawiarski

Wealth Solutions
Dowiedz się więcej na temat: balon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »