Górnictwo gorącym kartoflem rządu
Czas wyborów minął i górnicy znowu domagają się od rządu, aby ratował pogrążoną w kryzysie branżę. Niestety, politycy zwlekają z powiedzeniem im trudnej prawdy, że część kopalń trzeba zamknąć, energetyka węglowa na trwałe przechodzi do historii, a czas niepisanego politycznego paktu z 2015 roku właśnie minął.
Wystarczyło kilka dni od wyborów prezydenckich, ostatnich w dwuletnim cyklu wyborczym, aby górnicy podnieśli alarm i zwrócili się do premiera Mateusza Morawieckiego z prośbą o interwencję, bo Polska Grupa Górnicza jest w katastrofalnej sytuacji, a nadzór właścicielski, czyli resortu aktywów, bezczynny. Obiecywana od miesięcy strategia dla branży górniczej nadal nie ujrzała światła dziennego, bo mogłaby zapewne rozsierdzić wyborców na ponadczteromilionowym Śląsku.
Tym bardziej, że przed wyborami parlamentarnymi 2015 roku został tam zawarty niepisany pakt między związkami górniczymi i ówczesną opozycją, a dzisiaj stroną rządzącą, że interesy branży będą chronione, a kopalnie nie będą zamykane, jak chciał tego rząd PO-PSL, który zapłacił za to wysoką cenę polityczną na Śląsku. Po 2015 roku nowy rząd uratował tam kopalnie, tworząc PGG - największą firmę górniczą Europy - i dosypując ponad dwa miliardy złotych poprzez kilka kontrolowanych spółek z sektora energetycznego. Światowa koniunktura na węgiel poprawiła się na tyle, że rosnące ceny dobrze maskowały brak reform górnictwa. Sytuacja wydawała się opanowana, na Śląsku był "spokój społeczny", a pakt polityczno-związkowy działał w najlepsze, szczególnie kiedy trzeba było stanąć do negocjacji w sprawie podwyżek wynagrodzeń.
Mieliśmy festiwal propagandowych zapewnień, że kopalnie i węgiel jako strategiczny surowiec są bardzo ważne dla gospodarki, a "węgla mamy na 200 lat". Minęło ledwie pięć lat i oto znaleźliśmy się w punkcie wyjścia - PGG stoi nad finansową przepaścią, a górnicy się burzą.
Sęk w tym, że nie można już zwalić winy na rząd PO-PSL, albo wyimaginowaną "winę Tuska", tylko trzeba samemu połknąć tę żabę, tyle że wymaga to politycznej odwagi. Tym bardziej, że nie ma powrotu do sytuacji z 2015 roku, bo sytuacja wokół węgla zmieniła się diametralnie na gorsze i nie ma szans na proste utrzymanie status quo, aby było "tak jak było kiedyś", czyli wszystkie kopalnie fedrowały, niektóre wydobywały ze stratą, a mimo to - na żądanie związkowców - rosły płace. Tak jak w lutym tego roku, gdy pomimo coraz trudniejszej sytuacji pracownicy PGG otrzymali 6 proc. podwyżkę, której w kategoriach ekonomicznych nie dawało się niczym uzasadnić i byłaby niewyobrażalna w tak trudnej sytuacji w jakiejkolwiek prywatnej firmie.
Ale zbliżał się czas wyborów prezydenckich i zachowanie tzw. spokoju społecznego na Śląsku było nadrzędnym celem politycznym, przy którym ekonomia nie miała znaczenia. Teraz jesteśmy po wyborach, a to oznacza, że branża górnicza straciła na politycznym znaczeniu, bo przez trzy lata nikt nie będzie potrzebować ich głosów, więc siła nacisku w postaci manifestacji w Warszawie czy przed konwencjami partyjnymi mniej znaczy. Dlatego nadszedł czas, aby powiedzieć uczciwie górnikom jaka jest sytuacja i dlaczego nie ma powrotu do starych czasów.
Polska energetyka w blisko 80 proc. zależy od węgla kamiennego i brunatnego. Pod względem transformacji energetycznej przez ostatnie trzy dekady zrobiono niewiele, bo udział tego paliwa w miksie energetycznym spada bardzo wolno, a rozwój OZE po 2015 roku został wstrzymany przez tzw. ustawę odległościową, która na długi czas praktycznie zamroziła inwestycje w lądowe farmy wiatrowe. Było to na rękę lobby węglowemu, ponieważ z jednej strony konserwowało udział węgla źródłach wytwarzania, a z drugiej blokowało pojawienie się na rynku energii, która z powodu spadku cen technologii wiatrowych mogła wypychać drogi prąd z węgla.
Szybko doszło jednak do kilku wydarzeń, które dramatycznie pogorszyły perspektywy krajowych kopalni, pomimo że energetyka nadal spalała ogromne ilości węgla. Na światowych rynkach cena surowca, po chwilowym rajdzie w kierunku 100 dolarów za tonę, ponownie znalazła się na równi pochyłej i dla krajowych klientów pojawiła się pokusa, aby kupować tańszy węgiel z zagranicy, głównie importowany z Rosji, co rozsierdziło górników. Jednak wobec rachunku ekonomicznego byli bezradni: skoro ceny węgla w portach ARA spadły do 50-55 dolarów za tonę, to opłacało się sprowadzać surowiec nie tylko z Rosji, gdzie np. jest wydobywany na Syberii w tanich kopalniach odkrywkowych i transportowany do polskiej granicy po niejasnych kosztach, ale także z tak odległych zakątków świata jak np. Kolumbia.
Co więcej, liczyła się nie tylko cena węgla, ale także jego jakość, która często przewyższa to, co oferują szczególnie śląskie kopalnie. Węgiel w wielu kopalniach jest tam wydobywany z bardzo głębokich pokładów, w trudnych warunkach geologicznym, przy wysokim zagrożeniu metanowym, co generuje wysokie koszty. Dodatkowo silnym komponentem ceny są koszty osobowe ponoszone przez kopalnie - płace stanowią z grubsza połowę kosztów. Stąd seria podwyżek wynegocjowanych pod presją protestów przez związkowców i wypłaty ekstraświadczeń w końcowym rozrachunku obracają się teraz przeciwko branży, ponieważ spychają wyniki finansowe pod wodę, im bardziej spadają ceny węgla.
Progiem bólu dla wielu polskich kopalń jest cena 50-55 dolarów za tonę. Warto przypomnieć, że tyle właśnie kosztował węgiel w 2015 roku, gdy bankrutowała poprzedniczka PGG - Kompania Węglowa. Również pod tym względem dziś wróciliśmy do punktu wyjścia, tyle że z garbem dodatkowych kosztów osobowych z powodu podwyżek płac. Decyzja polityczna, aby spółki kontrolowane przez państwo nie importowały węgla, na niewiele się zdała, bo węgiel i tak płynie do Polski, a zwały przykopalniane rosną - na koniec maja zapasów było ponad 7 mln ton. Górnicy alarmują, że energetyka nie odbiera zakontraktowanego węgla, zupełnie nie bacząc na to, że spada produkcja energii z tego surowca. Powodów spadku popytu na drogą energię z węgla jest co najmniej kilka, ale mają wspólny mianownik - przestawianie się firm i konsumentów na zieloną energię.
Rośnie liczba firm, szczególnie spółek-córek zagranicznych koncernów, które stosują zasadę "zero carbon policy", czyli stawiają sobie za cel kupowanie wyłącznie zielonej energii. Dotyczy to zarówno firm usługowych, jak i produkcyjnych. Mogą robić to na kilka sposobów, np. podpisują umowy na dostawy z operatorami farm wiatrowych, a nawet samodzielnie inwestując w wiatraki.
Boom przeżywa także fotowoltaika, która daje już ok. 2 GW energii w Polsce i cieszy się rekordową popularnością wśród klientów detalicznych, określanych jako prosumenci: produkują energię na swoje potrzeby, a nadwyżkę oddają do sieci. Efekt? Realna utrata setek tysięcy klientów przez dystrybutorów prądu, którzy nie potrzebują już kupować tyle "brudnej energii" z bloków węglowych, ponieważ nie mają jej komu odsprzedać. A przed nami dopiero boom na wielkoskalowe farmy słoneczne, których uruchomienie doprowadzi do dalszego spadku liczby dotychczasowych klientów "węglowych". Wiele zmieniło się także w kraju w podejściu do inwestycji w branży górniczej. W społeczeństwie rośnie świadomość ekologiczna, walka ze smogiem stała się tematem publicznym. Samorządy i lokalne społeczności nie chcą słyszeć o budowie na ich terenach nowych kopalń węgla kamiennego, nawet gdyby miały być maksymalnie zautomatyzowane, tak samo jak o planach nowej wielkiej odkrywki dla potrzeb elektrowni opalanej węglem brunatnym.
Dynamiczny rozwój Odnawialnych Źródeł Energii (OZE) jest jednym z celów Unii Europejskiej, która w poprzednich dekadach kładła nacisk na redukcję emisji CO2, ale teraz chce już osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 roku, a to oznacza dla Polski faktyczną dekarbonizację. To długotrwały proces, ale wystarczyło, aby skokowo w 2018 roku poszły w górę ceny uprawnień do emisji CO2 z 5-6 euro za tonę do ok. 25 euro, aby ceny prądu w Polsce oszalały i rząd musiał ratować konsumentów ustawą zamrażającą ceny prądu.
Ceny uprawnień do emisji CO2 okazały się bardzo skutecznym narzędziem dekarbonizacji, ponieważ produkcja energii z węgla po prostu staje się nieopłacalna, szczególnie w przestarzałych, mało sprawnych blokach, które trują na potęgę i nadają się, także ze względów środowiskowych, do jak najszybszego zamknięcia. Wybory do europarlamentu w 2019 roku udowodniły, że wyborcom w Unii bardzo zależy na ochronie klimatu i dlatego "Green Deal" stał się priorytetem dla nowej Komisji Europejskiej. Pandemia koronawirusa może jedynie ten proces spowolnić, ale go nie unieważni.
Można powiedzieć, że na górnictwo w Polsce spadły prawdziwe plagi egipskie, ale których można było się spodziewać. Kierunek polityki dekarbonizacyjnej UE był znany od lat, wysokie koszty wydobycia są na własne życzenie (głębokie pokłady, presja na płace). Tymczasem przez pięć ostatnich lat mieliśmy do czynienia z zaniechaniem reform górnictwa i konserwowaniu wpływów lobby węglowego ze względów politycznych, co teraz się mści i stwarza tym trudniejszą sytuację. W takich warunkach rząd musi określić jaka będzie przyszłość branży.
Działania państwowych koncernów energetycznych wskazują, że decyzja polityczna o odchodzeniu od węgla została już podjęta. Zrezygnowano z budowy ostatniego wielkiego bloku węglowego w Ostrołęce, a firmy rozglądają się za coraz to nowszymi projektami OZE: od farm morskich na Bałtyku po wielkoskalowe farmy słoneczne. Za priorytetowy cel stawiają sobie bycie coraz bardziej "zielonymi". Jak nie wiadomo o co chodzi, zawsze chodzi o pieniądze. Z brudną energią z węgla będą miały coraz większe kłopoty ze zdobyciem finansowania i ubezpieczeń, bo sektor finansowy odwraca się od węgla i nie chce tam ryzykować swoich pieniędzy.
Dlatego z ogromnym zainteresowaniem należy oczekiwać na propozycje rządu: co dalej z polskim górnictwem. Prostego dosypania pieniędzy - jak po 2015 roku - chyba już nikt rozsądny sobie nie wyobraża, tym bardziej że wiele firm państwowych poniosło na tym ogromne straty.
Być może aktywa węglowe, zarówno kopalniane jak i energetyczne, zostaną wydzielone do osobnej spółki, którą można będzie porównać ze "złym bankiem" obciążonym nieściągalnymi kredytami, aby tam dożywały swojej istnienia pod kuratelą państwa, być może ze wsparciem unijnym. Jednak i taka pomoc ma swoje granice, ponieważ ekstrawsparcie dla górnictwa spotkałoby się zapewne z oburzeniem innych branż, które przeżywają załamanie z powodu pandemii koronawirusa i nie są faworyzowane, co pokazała już reakcja na wypłatę górnikom innego niż pozostałym postojowego.
Scenariuszy technicznych dla przyszłości górnictwa można rysować wiele. Ale najtrudniejsze będzie powiedzenie prawdy górnikom, że czas węgla się skończył, część kopalń trzeba będzie zamknąć, a ranga polityczna związków ulegnie drastycznemu zmniejszeniu. Pytanie: kto będzie mieć odwagę to powiedzieć i kiedy, a nie czy to się stanie. Dlatego górnictwo jest obecnie dla rządu gorącym kartoflem.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj