Haracz od wdów i sierot
Pewne rzeczy są niemożliwe dotąd, dopóki pojawi się ktoś, kto o tym nie wie i wtedy niemożliwe stanie się możliwe. Na przykład w PRL było mnóstwo ludzi, którzy doktoryzowali się iz "ekonomii politycznej socjalizmu", a więc czegoś, czego nigdy nie było.
Jakiś "czciciel radia i fizyki" powiedział kiedyś, że "wiedza to potęga" i tysiące ludzi bezmyślnie do dzisiaj to powtarzają. Tymczasem wiedza, owszem, czasami się przydaje, zwłaszcza, gdy jest prawdziwa, ale bywają sytuacje, kiedy szkodzi. Mówię o wiedzy prawdziwej, bo przecież znaczna część wiedzy podawanej do wierzenia, to piramidalne głupstwa.
Na przykład w PRL było mnóstwo ludzi, którzy doktoryzowali się i habilitowali np. z "centralizmu demokratycznego" albo z "ekonomii politycznej socjalizmu", a więc czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Ludzie ci uważają do dzisiaj, że posiedli straszliwą wiedzę ("powstała wnet straszliwa wiedza, że Byt się zgęszcza i rozrzedza") i w najlepszej wierze zanieczyszczają nią umysły kolejnych pokoleń, bo przecież mają "doktoraty" i "habilitacje". Sam kiedyś musiałem zdać egzamin z "ekonomii politycznej socjalizmu", po której pozostało mi wrażenie chaotycznego zbioru nonsensów, który dla higieny psychicznej należało jak najszybciej usunąć z pamięci.
Bywa jednak, że nawet bez wątpienia pożyteczna wiedza okazuje się szkodliwa. Na przykład Czechosłowacja w 1968 roku była zamieszkana przez ludzi wykształconych w zakresie umiejętności czytania i pisania na tyle, by czytali książki, a przynajmniej gazety. W tych książkach, a zwłaszcza w gazetach można było przeczytać, że Armia Czerwona jest niezwyciężona. Toteż kiedy armia ta, wraz z posiłkowymi wojskami innych państw członkowskich Układu Warszawskiego dokonała na Czechosłowację inwazji, wojsko tego kraju nie wychyliło nosa z koszar. Po cóż bowiem miałoby je opuszczać, skoro Armia Czerwona jest niezwyciężona?
Tymczasem w Afganistanie panował, jak wiadomo, analfabetyzm, w związku z czym mało kto umiał czytać i prawie nikt nie czytał gazet. Wskutek tego nikt nie wiedział, że Armia Czerwona jest niezwyciężona i kiedy Sowieci najechali Afganistan, tamtejsi analfabeci po staremu stawili najeźdźcy opór i... zwyciężyli! Okazuje się, że pewne rzeczy są niemożliwe dotąd, dopóki pojawi się ktoś, kto o tym nie wie i wtedy niemożliwe może się ziścić.
To jest Ameryka, to słynne USA...
O Ameryce, czyli USA można z pewnością powiedzieć wiele złego. Specjalizowali się w tym zresztą liczni luminarze "nauki socjalistycznej", ot, np. prof. Longin Pastusiak, aktualny marszałek Senatu, żeby już nie wymieniać klasyków drobniejszego płazu. Mimo to jednak istnieniu tego państwa nie można, a dzisiaj nawet nie wypada zaprzeczać. Skoro tak, to wszystko, cokolwiek tam się dzieje, musimy uznać za możliwe. Jeśli bowiem jest możliwe tam, to znaczy, że może być możliwe również gdzie indziej, nawet w Polsce, o której można oczywiście powiedzieć wiele dobrego, ale niestety nie to, że jest wyjęta spod praw fizyki.
Ta prosta i nieubłagana konieczność z największym trudem dociera jednak do świadomości naszych okupantów. Pamiętam np. jakim pełnym niedowierzania rechotem przyjął Wysoki Sejm propozycję posła Janusza Korwin-Mikke, by konstytucyjnie zakazać uchwalania budżetu z deficytem, a każdego, kto by to proponował, okrutnie karać za usiłowanie kradzieży zuchwałej. Takie rzeczy wydawały się zdecydowanej większości naszych okupantów obiektywnie "niemożliwe", zwłaszcza w Polsce, w związku z czym każdego, kto występował z podobnie złowieszczymi pomysłami uważali, delikatnie mówiąc, za człowieka niezrównoważonego.
Tymczasem zaledwie dwa lata później, w roku 1994 Newt Gingrich, przywódca Republikanów w amerykańskim Kongresie wystąpił z identyczną propozycją, by do konstytucji USA wprowadzić poprawkę "gwarantującą prowadzenie przez rząd zrównoważonej polityki finansowej". Nic z tego wtedy nie wyszło, co pokazuje, że "tyrania status quo", o której pisał Milton Friedman, panuje również w krajach uznawanych i uznających się za ostoję światowej demokracji, ale dowód, że coś takiego jest możliwe, przynajmniej w sferze pomysłów.
Od tamtej pory minęło 11 lat i oto dowiedzieliśmy się, że 13 kwietnia br. Izba Reprezentantów Kongresu nie tylko zaproponowała, ale uchwaliła ustawę, znoszącą raz na zawsze podatek od spadków, poczynając od roku 2010. Niesamowite! Państwowy Lewiatan w jakimś niepojętym odruchu wielkoduszności postanowił zrezygnować z haraczu od wdów i sierot! Jeszcze musi się w tej sprawie wypowiedzieć Senat, ale fakt, że ustawę jednak uchwalono dowodzi, iż likwidacja podatku spadkowego jest możliwa!
Polskie usiłowania nieudolne
Ponieważ 18 kwietnia br. wypisałem się z UPR, więc nie mogę być już posądzany o interesowne uprawianie kryptoreklamy tej partii, a zatem mogę przypomnieć, że likwidacja podatku od spadków od początku znajdowała się w jej programie gospodarczym. W swoim czasie napisałem nawet projekt stosownej ustawy, ale nasi okupanci uznali uchwalenie czegoś takiego za "niemożliwe". Ponieważ podatek od spadków i darowizn jest u nas podatkiem komunalnym, UPR wpadła na pomysł, by rady gmin podejmowały uchwały upoważniające burmistrzów lub prezydentów do zaniechania pobierania tego podatku. Z tej inspiracji uchwały takie podjęte zostały w swoim czasie w Gdańsku, Krakowie, Tarnowie, jeśli dobrze pamiętam - również w Środzie Wlkp. i może jeszcze innych miejscowościach.
Wywołało to oczywiście kontrofensywę ze strony naszych okupantów, którzy ponad wszystko pragną naszego dobra, chociaż już tak niewiele nam go pozostało. Uchwały te mianowicie były uchylane "w trybie nadzoru", jako "sprzeczne z prawem". Było to zatem usiłowanie tyleż desperackie, co nieudolne, ale nic innego zrobić nie było można, bo samorządy pozostają przecież w cęgach reżymu i same podatku, nawet tak oczywiście niemoralnego, zlikwidować nie mogą.
... bo ktoś umarł
Podatek od spadków jest bowiem oczywiście niemoralny. Pobierany jest od spadku, a więc przejęcia po osobie zmarłej majątku, który powstał z dochodów już przecież wielokrotnie w przeszłości opodatkowanych. Jedynym pretekstem do ściągania tego podatku jest okoliczność, że po prostu ktoś umarł. Uzasadnienie "bo ktoś umarł" jest od strony moralnej bardzo podobne do tych, jakie pojawiały się na plakatach mających przeciwdziałać przemocy w rodzinie: "bo zupa była za słona" i temu podobne. Kiedy w rodzinie ktoś umarł, to nasi okupanci, instynktem hieny czując, iż odporność takiej rodziny na rabunek się zmniejszyła, rzucają się na nią z żądaniem haraczu od wdów i sierot. Konieczność opłacenia podatku od spadku bywa dla wdów i sierot niekiedy bardzo kłopotliwa.
Ustawa z 28 lipca 1983 r. (z późniejszymi zmianami) wprowadza trzy grupy podatkowe i stawki podatku spadkowego uzależnione od przynależności spadkobiercy do konkretnej grupy. Jest to podatek progresywny, więc przynależność spadkobiercy do grupy ma spore konsekwencje finansowe. Dlatego m.in. homoseksualiści płci obojga chcą być uważani za "małżeństwa", bo "małżonek" zaliczany jest do najwzględniej traktowanej przez naszych okupantów grupy pierwszej. O ile zatem konieczność opłacania takiego podatku bywa niekiedy kłopotliwa, o tyle funkcja fiskalna tego podatku jest bardzo niewielka; w Warszawie wpływy z podatku spadkowego nie przekraczały nigdy 2 proc. dochodów miasta. Utrzymywania tego podatku nie da się zatem wytłumaczyć ważnymi względami fiskalnymi.
Jeśli już jest jakieś wytłumaczenie, to raczej względami pedagogicznymi; żeby każdy na własnej skórze ("bo słuchajcie i zważcie u siebie...") odczuł zachłanność i bezlitośność naszych okupantów, pozbawił się w ten sposób wszelkich złudzeń i wszelkiej nadziei i zgodził się z poglądem, że likwidacja tego podatku jest "niemożliwa". I już-już społeczeństwo nasze wydawało się całkowicie pokonane i przekonane, a tu taki nóż w plecy i to w dodatku od naszego najważniejszego sojusznika! "Zdrada panowie, ale stójcie cicho!".
Stanisław Michalkiewicz