Idzie zmierzch banków, jakie znamy
Kryzys finansowy w USA 2008 r., w strefie euro i wywołany przez COVID-19, spowodowały, że utrwalony przez dekady model bankowości wpadł w korkociąg z powodu zerowych stóp procentowych i masowego dodruku pieniędzy przez banki centralne, które coraz bardziej podporządkowują się politykom. Czy banki komercyjne przejdą do historii i dla klientów ich rolę przejmą banki centralne i cyfrowy pieniądz?
Sprawdzony model - w uproszczeniu - działał tak: banki przyjmowały depozyty od firm i ludności po umownej cenie, oceniały ryzyko, dodawały sobie marże i udzielały kredytów.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Punktem odniesienia dla ceny pieniądza na rynku były stopy procentowe ustalane przez banki centralne, które dbały o jakość pieniądza, czyli aby z jednej strony inflacja nie była za wysoka, a z drugiej gospodarka zdrowo się rozwiała: ani nie była pogrążona w recesji, ani się nie przegrzewała, bo groziłoby to pęknięciem bańki.
Przez całe dekady to funkcjonowało, a banki w systemie gospodarczym zajęły rolę lidera rozprowadzającego strumień kapitału po rozsądnej cenie. Rok 2008 wszystko zaczął zmieniać, choć grunt został przygotowany już dużo wcześniej.
Wielki Kryzys z lat 30. zeszłego wieku spowodował, że wprowadzono do systemu bankowego USA bezpiecznik w postaci tzw. ustawy Glass-Steagall z 1933 r., zakazującej łączenia bankowości typowo komercyjnej, czyli gromadzenia depozytów i udzielania kredytów, oraz działalności inwestycyjnej, czyli np. spekulacji na giełdach.
Przyświecała temu idea, aby chronić oszczędności rzeszy Amerykanów przed ryzykownymi inwestycjami. I taki status quo utrzymał się przez wiele dekad. Jednak pod koniec ubiegłego wieku, w manii deregulacji, fuzji i przejęć, ustawa Glass-Steagall już tak uwierała bankierów chcących budować coraz większe banki, że lobbyści zrobili swoje i w 1998 r. w Kongresie USA doprowadzono do uchylenia ustawy Glass-Steagall. W ten sposób droga do tworzenia wielkich banków uniwersalnych została otwarta. Dziś powiedzielibyśmy: "zbyt wielkich, aby mogły upaść".
Można powiedzieć, że bankierzy są sami sobie winni i właśnie oni otworzyli "puszkę Pandory", kierowani chciwością i żądzą budowy jak największych organizacji.
Upadek w 2008 r. legendarnego banku inwestycyjnego Lehman Brothers zapoczątkował największy w historii kryzys finansowy, który rozlał się na cały świat. Okazało się, że bankructwo Lehman Brothers, ze względu na jego gigantyczne powiązania z sektorem bankowym i ubezpieczeniowym, było tak nokautującym ciosem dla całej branży bankowej, że musiała być ratowana z pieniędzy podatników.
Pogoń bankierów za coraz bardziej ryzykowniejszymi inwestycjami, aby zapewnić bankom wysokie zyski, akcjonariuszom dywidendy, a dla siebie bonusy i premie, doprowadziła wiele banków na skraj upadku.
Dotyczyło to w USA nie tylko banków czysto inwestycyjnych, jak Bear Stearns czy Lehman Brothers, ale także uniwersalnych, jak np. Citigroup. Dopiero kilka lat po kryzysie finansowym Sandy Weill, twórca Citigroup (powstał po fuzji firmy ubezpieczeniowo-inwestycyjnej Travelers z bankiem Citicorp) jako gigantycznego banku uniwersalnego, poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że w sektorze bankowym należy jednak oddzielić działalność komercyjną od inwestycyjnej.
Ale na taką refleksję było już o wiele za późno, bo sektor bankowy został pociągnięty w dół przez skutki kryzysu 2008. Banki, pełne nieściągalnych kredytów hipotecznych i obligacji zabezpieczonych nieruchomościami, nie były w stanie same się uzdrowić, akcjonariusze komercyjni zaś ani myśleli dosypywać kapitału do chwiejących się na nogach instytucji.
Nie pozostało nic innego, jak podjęcie interwencji przez państwo. Rozpoczął się wyścig na obniżki stóp procentowych przez banki centralne, a masowy dodruk pieniędzy zyskał globalną polityczną aprobatę. Ale przede wszystkim udzielone zostało przyzwolenie na nacjonalizację banków prywatnych, które zostały uznane za "zbyt duże, aby upaść".
Bezpieczeństwo depozytów ludności często zmuszone były wziąć pod swoje skrzydła rządy, dając państwowe gwarancje. W ten sposób powstała symbioza komercyjnych banków prywatnych, banku centralnego i władzy politycznej.
Szok wywołany upadkiem Lehman Brothers i groźba załamania się globalnego systemu finansowego spowodował przewartościowanie podejścia polityków do banków centralnych, a przede wszystkim do długo szanowanej ich niezależności.
Dopuszczenie do kryzysu w 2008 r. spowodowało upadek autorytetu amerykańskiego banku centralnego (Fed), którego szef - uznawany wcześniej za guru Alan Greenspan - odszedł w niesławie i musiał przed Kongresem USA tłumaczyć się ze swoich błędów. Wówczas rozpoczął się trwający do dziś proces erozji politycznej niezależności banków centralnych, bo skoro najpotężniejszy z nich znalazł się na cenzurowanym, to dlaczego inne miałyby opierać się wpływom polityków?
Banki centralne, bardziej niż inflacji i psucia wartości pieniądza, zaczęły bać się skutków recesji, utraty miejsc pracy i destabilizacji gospodarek. Ich pierwszorzędnym zadaniem stało się ratowanie gospodarek w okresie kryzysowym, a następnie odbudowa i dbanie o wzrost gospodarczy.
Przejawy "starej" zapobiegliwości w polityce monetarnej, np. w wyprzedzających podwyżkach stóp procentowych, stawały się przedmiotem bezpardonowej krytyki ze strony polityków. W ten sposób banki centralne coraz bardziej traciły niezależność.
Symbolem tego - w dojrzałych gospodarkach - stały się działania prezydenta USA Donalda Trumpa, który zaczął traktować Fed jak uległe narzędzie swojej polityki, wtrącając się w jego kompetencje, bo jest przekonany, że sam wie najlepiej, jakie powinny być stopy procentowe i polityka monetarna, aby gospodarka dobrze się rozwijała, a giełdy rosły. A jeśli tylko Fed odważyłby się zrobić coś nie po jego myśli (np. podnieść stopy), to gani go jak małego chłopca i ośmiesza.
W ten sposób niezależność kluczowego banku centralnego świata stała się dość iluzoryczna, a jego decyzje znalazły się pod gigantyczną polityczna presją. Przykład amerykański odbija się szerokim echem w świecie i znajduje naśladowców, także w rozwijających się gospodarkach. Turecki prezydent Erdogan nie wahał się żonglować zmianami na stanowisku szefa banku centralnego, aby tylko dokonano głębokiej obniżki stóp procentowych, które miały ratować tonącą gospodarkę nad Bosforem.
Dziś działania polityków wobec wielu banków centralnych można sprowadzić do wspólnego mianownika: kredyt ma być jak najtańszy, a najlepiej za darmo (czyli stopy procentowe zerowe lub bliskie zera), bez zahamowań należy dodrukowywać pieniądze (aby przypadkiem rządy nie były zmuszone robić bolesnych dla wyborców reform fiskalnych), a wszystko ma służyć jednemu celowi - utrzymaniu władzy politycznej.
Dzieje się tak także w Unii Europejskiej, gdzie Europejski Bank Centralny - będąc pod ogromną presją polityczną - uratował przed rozpadem strefę euro, skupując na rynku wtórnym obligacje zagrożonych bankructwem państw (np. Włoch i Hiszpanii), aprobując zerowe stopy procentowe i zasilanie w kapitał sektor bankowy i gospodarkę na niespotykaną skalę.
Ostatnim ciosem, jaki spadł na banki komercyjne, doświadczone kryzysem finansowym 2008 i w strefie euro, była pandemia COVID-19, która pojawiła się nagle, niczym "czarny łabędź" Nassima Nicholasa Taleba.
W politycznej panice, banki centralne stały się zakładnikami rządów i mniej lub bardziej przemyślanych pomysłów ratowania zamrożonych gospodarek. Użyto znanej już broni: obniżki stóp procentowych (tam, gdzie jeszcze było to możliwe) oraz zintensyfikowania dodruku pieniędzy.
Banki centralne, tnąc stopy i zalewając rynki pieniędzmi, zdają się nie przejmować żadnymi zagrożeniami, jakie mogą szykować się na horyzoncie, np. bańkami na rynkach akcji czy nieruchomości. Bo fakt, że jest niska inflacja dla konsumentów (CPI) nie oznacza wcale, że nie występuje w innych miejscach, co widać np. po inflacji aktywów na giełdach (wzrost cen akcji).
Skutkiem ubocznym zalania gospodarek przez banki centralne pieniądzem "na zero procent" stało się postawienie banków komercyjnych pod biznesową ścianą. Oczywiście, nikt nie ma obowiązku dbania o zyski banków, ale żeby funkcjonowały jak należy ich model biznesowy musi być dochodowy, bo inaczej po prostu nie ma sensu go prowadzić. Tymczasem przy zerowych stopach procentowych banki właściwie przestały zarabiać na marży odsetkowej i pozostały im opłaty i prowizje jak źródło dochodów.
Wątpliwe, aby z tego udało się utrzymać tak duże bankowe organizacje jakie znamy, szczególnie, że postęp technologiczny jest bardzo szybki i sprzyja raczej obniżaniu cen usług niż podwyższaniu. Dlatego banki zaczynają się ratować działaniami, które jeszcze niedawno moglibyśmy zakwalifikować do gatunku science fiction: nie chcą przyjmować depozytów (na razie głównie firm), oferują umowne symboliczne "0,01 proc.", albo każą sobie... płacić za depozyt.
Tym samym przestają być bankami, które przyjmują kapitał, aby mieć środki na kredyty, a stają się faktycznie przechowalniami gotówki, prawie jak znane i u nas "self storage", tyle, że płaci się nie od metra powierzchni, tylko procent od ilości kapitału.
Z nadmiaru pieniędzy, których nie chcą już przyjmować banki, cieszą się za to rządy, bo mogą coraz taniej pożyczać, a nawet otrzymywać ekstrabonus, jeśli obligacje mają ujemną rentowność - wówczas inwestor decyduje się dopłacić za sam fakt posiadania np. obligacji niemieckich. W tym sensie, niektóre obligacje rządowe stają się w obecnych czasach takimi samymi przechowalniami pieniędzy jak lokaty bankowe, do których trzeba dopłacić, aby ktoś je łaskawie przyjął.
Zatem co dalej, jeśli era banków komercyjnych, jakie znamy, właśnie się kończy? Być może staniemy się w przyszłości klientami centralnego superbanku, w którym bezpośrednio będziemy lokować i pożyczać pieniądze. Banki komercyjne znikną jako pośrednicy, a my posługiwać się będziemy pieniądzem cyfrowym.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj