Igrzyska olimpijskie - czas na zmianę ich formuły

​Igrzyska olimpijskie w Tokio to finansowa katastrofa, jak niemal wszystkie inne. Zresztą już od bardzo dawna, co igrzyska, to debet. Lubimy te wielkie wydarzenia sportowo-medialne, ale są one już prawie jak Guliwer w krainie Liliputów. Pora coś z tym zrobić.

Korzyści ogólnogospodarcze obiecywane w związku z organizowaniem IO są mirażem. Dowiedziono tego w licznych badaniach przywołanych m.in. w pracy amerykańskich profesorów Roberta Baade i Victora Mathesona "Going for the Gold: The Economics of the OlympicsOtwiera się w nowym oknie" (Wyprawa po złoto: ekonomika igrzysk olimpijskich).

Z tej pracy przywołam jeden przykład zimowych igrzysk w Salt Lake City 2002. Opodatkowana sprzedaż w tamtejszych restauracjach i hotelach była w czasie zawodów wyższa o 70,6 mln dol., ale sprzedaż sklepowa spadła o 167,4 mln dol. Zarobek obiecywano wszystkim, skorzystali nieliczni.

Jednak sport to od półwiecza biznes przynoszący krocie. Zasługa w tym przede wszystkim wszechobecnych teraz mediów z ich prostą lecz skuteczną w odbiorze recepturą polegającą m.in. na pokazywaniu emocji i celebrytów. W sporcie możliwych składników do pokazania i wymieszania w ramach receptury jest codziennie na pęczki, więc symbioza z mediami jest pełna. Przychody mediów są wielkie, ale koszty ponoszą inni. W przypadku inwestycji olimpijskich są to rządy i władze municypalne liczące na zyski z PR, których nikt nie jest w stanie rozliczyć. Płacą za to podatnicy.

Setki miliardów rocznie ze sportu

Reklama

Szacunków wartości szeroko rozumianego rynku sportowego jest mnóstwo. Podawane są najrozmaitsze wielkości, ale mają one zazwyczaj wspólny mianownik - wszystkie mówią o co najmniej setkach miliardów dolarów.

Według brazylijskiej firmy SportsValue, przychody globalnego rynku sportowego wyniosły w 2018 r. 756 mld dol., z czego 171 mld (23 proc.) przypadało na sport profesjonalny, 270 mld (36 proc.) na sprzedaż detaliczną sprzętu, ubiorów i akcesoriów, 115 mld (15 proc.) na opłaty za członkostwo w klubach i bilety np. na pływalnie i siłownie i aż 200 mld (26 proc.) na budowę infrastruktury, żywność i napoje oraz bukmacherkę.

Plunkett Research z Teksasu ocenia ten rynek aż na 1 300 mld dol. rocznie. Inne źródła są znacznie oszczędniejsze w szacunkach i zapewne inaczej definiują jego zakres. Serwis Statista podaje, że światowy rynek sportowy wart był w tym samym 2018 r. 471 mld dol., a firma ResearchAndMarkets.com mówi o 488 mld dol.

Tak naprawdę, jak dokładnie jest wielki ten rynek, nie wie nikt, ale pół biliona dol. to raczej całkiem realny potencjał biznesu opartego na sporcie. Pewne jest natomiast, że największe przychody czerpią ze sportu w Ameryce. Sama sprzedaż ubiorów sportowych przyniosła tam w 2018 r. ponad 50 mld dolarów.

Ruch w stronę ogona

Sportowy biznes rośnie, natomiast igrzyska olimpijskie to właściwie od zawsze budżetowa klapa. Przebadali to trzej naukowcy z Uniwersytetu w Oxfordzie: Bent Flyvbjerg, Alexander Budzier i Daniel Lunn. Tytuł ich pracy dotyczącej IO brzmi: "Regression to the tail: Why the Olympics blow upOtwiera się w nowym oknie" (Regresja w stronę ogona: dlaczego pęcznieją igrzyska olimpijskie) i odnosi się do sytuacji statystycznej określanej właśnie regresją, czyli ruchem w stronę ogona.

Przypadłość jest ciekawa sama w sobie. Doświadczenie wskazuje, że w środowisku człowieka dominuje tzw. rozkład normalny, w którym większość dużej liczby zmierzonych wartości jest bliska średniej, a im dalej od średniej, tym mniejsza liczba zdarzeń. Ilustruje to linia w kształcie dzwonu zwana krzywą Gaussa-Laplace’a. Z fenomenem tym wiąże się reguła regresji do średniej (regression to the mean) sformułowana półtora wieku temu przez sir Francisa Galtona, który zaobserwował, że wysocy rodzice moją dzieci średnio niższe od siebie, natomiast potomstwo rodziców niższych jest od nich wyższe. Nazwano to w końcu regresją do średniej, choć autor użył najpierw słowa "mediocrity" co oznacza m.in. mierność i przeciętność.

Jednak jest sporo przypadkowych zdarzeń, które nie gromadzą się w pobliżu średniej, lecz zmierzają w stronę któregoś z końców ogonów osi współrzędnych i tam się skupiają. Wiedza o takim rozkładzie może mieć duże znaczenie praktyczne, czego dowodzi zestawienie sporządzone przez prof. Flyvbjerga (“The Law of Regression to the Tail: How to Survive Covid-19, the Climate Crisis, and Other DisastersOtwiera się w nowym oknie").  Najgrubszym ogonem spośród zdarzeń, które dały się zmierzyć odznaczają się trzęsienia ziemi (pomiar według siły w skali Richtera), cyberprzestępczość (pomiar według wielkości strat finansowych, wojny (ofiary śmiertelne per capita), pandemie (liczba zgonów), przetargi IT (procentowa nadwyżka kosztów ponad pierwotne założenia) Na dziewiątym miejscu tej listy nieszczęść są igrzyska olimpijskie oceniane na podstawie porównań planów finansowych z rzeczywistymi kosztami.

Jedyny pewny zwycięzca to koszty

Zatem również organizacja igrzysk olimpijskich poddaje się regule uniwersalnej, a brzmi ona, że jedynym pewnym zwycięzcą zmagań olimpijskich są koszty. W analizach przeprowadzonych przez naukowców z Oksfordu uwzględniono wszystkie igrzyska z lat 1960-2016, przy czym uwzględniono tylko koszty sportowe, w tym wydatki na stadiony, pływalnie, tory wioślarskie itd., które oddzielone zostały od kosztów pozostałej infrastruktury, np. transportowo-komunikacyjnej i hotelowej.

Na marginesie, koszty pozasportowe były średnio 7 razy wyższe od kosztów stworzenia warunków do przeprowadzenia zawodów. Wartości są porównywalne, ponieważ wszystkie przeliczone zostały na dolary o wartości nabywczej z 2015 r.

Wszystkie igrzyska, które odbyły się począwszy od 1960 r. kosztowały znacznie więcej niż zakładano w oficjalnych budżetach na sportową część kosztów tych wydarzeń.

Średnie "przestrzelenie" wyniosło aż 172 proc. i autorzy twierdzą, że to rekord w kategorii tzw. mega-przedsięwzięć. Wskaźnik ten czytać należy w ten sposób, że budżet przewidywał wydanie 100 dolarów, a w rzeczywistości wydano 272 dolary. Lepsze jest planowanie finansowe igrzysk zimowych. W ich przypadku wskaźnik przekroczenia budżetów wyniósł 142 proc., podczas gdy dla igrzysk letnich wyniósł aż 213 proc.

Koszty bezwzględne rosły wraz z upływem czasu. Najtaniej było prawdopodobnie latem w Tokio w 1964 r. (nie ma danych dla Rzymu w 1960 r., Meksyku w 1968 r. i Seulu w 1988) - koszty wyniosły 282 mln dolarów, a najdrożej w Londynie w 2012 r. - 15 mld dolarów. Powodów drożyzny nie należy szukać w liczbach dyscyplin i uczestników, bowiem w Rzymie w 150 konkurencjach rywalizowało 5338 sportowców, a w 2016 r. w Rio de Janeiro dyscyplin było 306, zaś uczestników proporcjonalnie dwa razy więcej (10 500). Tymczasem, obecne koszty są wielokrotnie wyższe niż kilka dekad wcześniej.

Najbardziej ogólna odpowiedź na pytanie o przyczyny olimpijskiej rozedmy finansowej odnosi się do rosnącego rozmachu technologicznego napędzanego dążeniem do pokazania (głównie w TV) każdego interesującego momentu z każdej możliwej perspektywy. Drugi czynnik to rozmach propagandowo-marketingowy władz państw i miast-gospodarzy. Bez związku z opiniami autorów z Oksfordu można postawić tezę, że im mniej demokracji, tym więcej propagandy i hucpy, gdy zaś demokracja ma się dobrze, bogiem staje się marketing.

Bez wchodzenia w dywagacje dotyczące wpływu korupcji, dobrą ilustracją powyższej tezy jest przypadek zimowych igrzysk w Soczi, których same sportowe koszty wyniosły 22 mld dolarów, najwięcej w całej historii, a o medale walczyło jedynie 2780 sportowców. Występ jednego zawodnika w Soczi kosztował Rosjan aż 7,9 mln dolarów, podczas gdy w Innsbrucku (1964 r.) było to 20 000 dolarów.

W zestawieniu kosztów sportowych przypadających na jednego zawodnika sportowca wyróżniają się jeszcze, choć nie tak spektakularnie jak te w Soczi, igrzyska letnie w Montrealu w 1976 r., gdzie wyniosły one średnio 1 mln dolarów. Wskaźnik przekroczenia kosztów poszybował tam do niedoścignionego do dziś pułapu aż 720 proc.

Wprawdzie cztery lata później koszty jednostkowe w Moskwie były wyższe (1,2 mln dolarów), ale w wyniku zachodniego bojkotu z powodu agresji ZSRR na Afganistan w tym pokazowym dla ówczesnego bloku wschodniego wydarzeniu nie wzięło udziału aż 65 reprezentacji.

Bardzo liczne przyczyny nieodmiennej klapy finansowej

Przyczyny górowania ostatecznych kosztów nad pierwotnymi budżetami tworzą węzeł, który daje się rozsupłać.

Wprawdzie narasta obywatelski opór przed marnotrawstwem i gigantomanią, czego przykładem jest m.in. nasz Kraków, którego mieszkańcy sprzeciwili się pomysłowi igrzysk zimowych w ich mieście, jednak gdy już przyjdzie co do czego pieniądze stają się w dużym stopniu czynnikiem drugorzędnym. Dominujący jest wymiar polityczny i propagandowo-wizerunkowy igrzysk.

Ugoszczenie zawodów i sportowców z całego świata świadczyć ma o sukcesach kraju i jego dorobku, pozycji międzynarodowej, sile ekonomicznej, dobrobycie, dobrostanie mieszkańców, słuszności obranej drogi, światłości kierownictwa państwa... Listę takich powodów można ciągnąć i zawsze uda się dopasować jakiś powód do konkretnych igrzysk z ich 125-letniej współczesnej historii.

Kolejna grupa przyczyn to mieszanka niefrasobliwości, nieodpowiedzialności, złej organizacji, ale też korupcji i nepotyzmu/kumoterstwa (ang. cronyism). Minęło prawie pół wieku, a w Montrealu nadal pamiętają ciężar długu w wysokości 1,6 mld dolarów kanadyjskich, jaki spadł na metropolię, która nie była przecież i nie jest ułomkiem. Gdzieniegdzie nauka nie idzie w las. Wskaźnik przekroczenia kosztów igrzysk zimowych w Vancouver (też Kanada) wyniósł jedynie 13 proc.

Wieloma przyczynami olimpijskiej puchliny kosztowej rządzi tzw. prawo potęgowe (power law) działające np. w ten sposób, że decyzja o dodaniu do mostu jeszcze jednego przęsła już po rozpoczęciu budowy nie doda do kosztów jakiegoś ułamka, lecz je spotęguje, np. do kwadratu.

Po wygraniu rywalizacji o prawo organizacji kolejnych igrzysk nie można już pójść po rozum do głowy i wycofać się. Historia zna tylko jeden taki przypadek: w 1972 r., tuż po rozstrzygnięciu, z powodu niezgody mieszkańców stanu na ponoszenie kosztów imprezy, wycofało się Denver z amerykańskiego Kolorado i zimowe igrzyska 1976 r. odbyły się w austriackim Innsbrucku.

Inny obszar działania prawa potęgi to brak możliwości manewrowania kosztami w zależności od terminów. Zapory wodne, wielkie przedsięwzięcia informatyczne, drogi, mosty i tunele też okazują się na koniec droższe i znacznie droższe niż zakładano w kalkulacjach finansowych. Jednak zaporę można oddać do użytku nawet kilka lat po terminie, znicz olimpijski musi zaś zapłonąć wyznaczonego dnia w wyznaczonej minucie, a przypadek obecnych igrzysk w Tokio to jedynie niezwykle szczególny wyjątek potwierdzający regułę.

W Montrealu, o którym za chwilę, już na miesiące przed otwarciem IO w 1976 r. aż 3000 robotników pracowało 24 godziny na dobę, żeby zdążyć na czas ze stadionem głównym.

Koszty poleciały w kosmos

Następne ograniczenie to brak pola manewru w obszarze finansowym. Międzynarodowy Komitet Olimpijski nie dopuszcza możliwości renegocjowania narzuconych przezeń zobowiązań, w tym np. zmian w organizacji zawodów. Nie można zatem przeprowadzić np. zawodów w szermierce gdzieś na równej jak stół łące zamiast w hali. Nic z tego, MKOl mówi zawsze: masz kłopoty, radź sobie z nimi bez nas i pamiętaj - wszystko ma być na błysk i na czas!

Czas na przygotowanie zawodów jest długi, jest na to od 7 do 11 lat. Z jednej strony to dobrze, bo nie powinny zdarzać się błędy wynikające z pośpiechu, z drugiej źle, ponieważ nie sposób przewidzieć warunków w odległej przyszłości, te zaś, m.in. zgodnie z zasadą, że pieniądz dziś wart jest więcej od pieniądza kiedyś później, wolą zmieniać się z upływem lat na gorsze.

Trzeba też brać pod uwagę, że decyzje o wzięciu na siebie ciężaru IO nie zapadają zazwyczaj (jeden z wyjątków to Moskwa z 1980 r.), gdy kraj jest w trudnościach gospodarczych. Najczęściej trwa wtedy karnawał, po którym, też zazwyczaj, przychodzi jakaś zapaść, niekiedy akurat wtedy, gdy za chwilę u nas olimpiada.

Dochodzą do tego skutki kosztowe zdarzeń przypadkowych, także w postaci takich czarnych łabędzi, jak obecna pandemia, których przyfrunąć może więcej im dłuższy czas dzielący datę starań od terminu IO. Na własnej skórze doświadczyło dziś tej zasady Tokio, w którego przypadku wszelkie kalkulacje finansowe wzięły całkowicie w łeb.

A może rozparcelować oba wielkie wydarzenia olimpijskie - letnie i zimowe?

Nie sposób również nie zauważyć, że organizatorzy igrzysk olimpijskich cierpią na syndrom żółtodzioba. Goszczą te zawody z reguły tylko jeden raz, więc nie mogą uwzględnić za następnym przykrych i dobrych doświadczeń, co staje się przecież atutem wszelkich innych budowniczych, inwestorów, przedsiębiorców i - niekiedy - także rządów.

Ostatnimi czasy bardzo gwałtownie spadła liczba miast starających się o przyznanie prawa organizacji igrzysk olimpijskich. Jeszcze dwadzieścia lat temu w szranki stawał ich nawet tuzin. Teraz decyduje się zaledwie kilka. Zatem najbardziej naturalna taktyka obierana dla uniknięcia popadnięcia w niebotyczne koszty i budżetowe doły przez długie lata, to pokazanie MKOl pleców. O organizację zimowych igrzysk w 2022 ubiegały się tylko Pekin i Ałma-Ata, co przypominało tzw. wybór Hobsona, czyli sytuację, gdy do wyboru jest tylko jedna możliwość.

Jednak IO nadal zachowują swój wizerunkowy urok, a dla MKOl zbratanego z telewizjami są coraz grubszą żyłą złota. Poza tym już dawno przestaliśmy liczyć duże rzeczy i sprawy w milionach. Teraz nawet miliardy stają się mało wygodne w użyciu, często przechodzić trzeba na biliony. Pieniądze są dziś po prostu kłopotem à rebours, jest ich za dużo.

Z tych zasadniczych powodów nie doczekamy, żeby problemy z orbitującymi kosztami doprowadziły do jakichś gruntownych zmian w zasadach organizacji IO. Gdyby jednak zostawić na boku ten (chyba) pewnik i pospekulować...

Jeszcze zanim dotarłem do końca pracy B. Flyvbjerga et al, gdzie też jest taki wniosek, uznałem, że warto byłoby rozważyć parcelację IO, to znaczy zrobić pogrupowanie konkurencji, np. alpejskich i tzw. klasycznych w sportach zimowych oraz lekkoatletycznych, wodnych, pływackich, zespołowych, siłowych (boks, zapasy) i może kilka jeszcze innych, w sportach letnich. Sporo dyscyplin zyskałoby szansę uzyskania rangi olimpijskiej.

Zmiana taka lub podobna ma już dość licznych zwolenników. Są wśród nich ekonomiści zajmujący się sportem, np. amerykańscy profesorowie Andrew Zimbalist, czy wspomniani już Victor Matheson i Robert Baade. Swoje własne rozumowanie przedstawiłem nie po to, żeby podbić własny bębenek, a dla wskazania, że taka konkluzja przychodzi w naturalny sposób.

Warto byłoby rozważyć parcelację IO, to znaczy pogrupować konkurencje np. alpejskie tzw. klasyczne w sportach zimowych oraz lekkoatletyczne, wodne, pływackie, zespołowe, siłowe (boks, zapasy) i może kilka jeszcze innych, w sportach letnich.

Zawody w każdej z grup dyscyplin odbywałyby się w naturalnych dla tych dyscyplin lub dogodnych dla widzów terminach w jednym lub (po kolei) w paru miastach wybranych w dobrze pomyślanych i uznanych za sprawiedliwe kwalifikacjach. Biznes chętniej finansowałby budowę wyszukanej infrastruktury sportowej w zamian za długoletnie korzyści marketingowe.

Możliwe byłoby wykorzystywanie doświadczeń, zamiana burzy kosztów na szlifierkę jakości. Mniej byłoby tzw. białych słoni w rodzaju torów kolarskich za dziesiątki milionów, których po igrzyskach nie ma kto i za co utrzymać. Imprezami można byłoby obdzielić wszystkie kontynenty, nie tylko Północ, ale i Południe. Zadowolone byłyby media, bo IO odbywałyby się każdego roku. Umarłaby jedynie tradycja, ale każda tradycja kiedyś się przecież kończy...

Niemal samotnego przykładu rozsądnego podejścia do zadania dostarcza Barcelona. Igrzyska w stolicy Katalonii w 1992 r. też kosztowały krocie (ok. 17 mld w dzisiejszych dolarach), ale większość tych pieniędzy wydano na infrastrukturę pozasportową i miejskie atrakcje. W efekcie miasto stało się jednym z najpopularniejszych celów turystycznych na świecie, niekoniecznie jednak ku uciesze wszystkich mieszkańców Barcelony.

Teraz jednak pojawiają się oceny, że Katar, gdzie za rok odbędą się mistrzostwa świata w piłce nożnej wyda na ich przeprowadzenie ponad 200 mld dol. Paranoja!!!

Świat powinien odwrócić się od gigantomanii przekraczającej ludzką skalę. Po co komu biliony, skoro na co dzień wystarczają nam setki, a tylko od święta potrzebne są tysiące.

Jan Cipiur
Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii


BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Obserwator Finansowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »