Inflacja i dodruk pieniądza to współczesny "superrząd"
Coraz powszechniejszym i niebezpiecznym zjawiskiem na świecie staje się bliska współpraca między bankiem centralnym i rządem, w której ten ostatni bierze górę, i powstaje coś na kształt wspólnego "superrządu". Efektem jest erozja niezależności banku centralnego i podporządkowanie polityki pieniężnej bieżącym działaniom politycznym rządu. Słoną ceną jest przyzwolenie na rosnącą inflację oraz ryzykowne zadłużanie na wielką skalę, byle tylko dbać o wzrost gospodarczy i nie utracić poparcia wyborców.
Bank centralny w nowoczesnym państwie, rządzonym demokratycznie, ma za zadanie przede wszystkim dbać o jakość pieniądza - poprzez politykę pieniężną - oraz gospodarkę, aby jej wzrost służył budowaniu dobrobytu społeczeństwa. Przez dekady realizacji tego celu służyła zasada niezależności banku, aby nie ulegał naciskom politycznym i kierował się w swoich decyzjach "niepodległością myślenia", często podejmując trudne i niepopularne decyzje z wyprzedzeniem, aby w dłuższym terminie przeciwdziałać gospodarczym szokom wywoływanym przez kryzysy, które się zdarzają cyklicznie lub są totalnymi "czarnymi łabędziami", jak pandemia koronawirusa.
Służy temu głównie polityka pieniężna, czyli ustalanie ceny pieniądza na rynku, co później przekłada się na cenę kredytu w bankach komercyjnych, który trafia do krwioobiegu gospodarki. W uproszczeniu, gdy gospodarka rozwija się dynamicznie - stopy są podnoszone, aby trzymać towarzyszącą temu inflację w ryzach, gdy aktywność gospodarcza spada, lub co gorsza dochodzi do recesji, to są obniżane, aby tańszym kredytem pobudzić przedsiębiorców i konsumentów do inwestowania i wydawania, a co za tym idzie - odbudować potencjał słabnącej gospodarki. Taki model z grubsza działał z powodzeniem przez wiele powojennych dekad, lecz dwa dotkliwe kryzysy finansowe w nowym tysiącleciu (finansowy w USA oraz zadłużeniowy w strefie euro), przypieczętowane teraz skutkami pandemii koronawirusa i mrożeniem gospodarek, doprowadziły do niebezpiecznego przedefiniowania roli i pozycji banku centralnego, a przede wszystkim wagi wpływu świata polityki na decyzje bankierów: ile ma kosztować pieniądz, ile można go dodrukować, i jaki poziom inflacji uważać za akceptowalny. W skrócie, politycy myślą tak: pieniądza ma być dużo i maksymalnie taniego, a rosnącą inflacją przejmujemy się w drugim rzędzie, jeśli w ogóle.
Aby realizować taką strategię gospodarczą, w praktyce musi dojść do swoistego zblatowania się banku centralnego z władzą polityczną, oczywiście z zachowaniem fasadowej niezależności banku, aby wszystko z zewnątrz wyglądało jak dawniej. Tyle, że pod spodem nic nie jest jak dawniej. Uzasadnienie takiej nieformalnej fuzji celów i środków ich osiągnięcia między rządem i bankiem centralnym można znaleźć w Nowej Teorii Monetarnej (Modern Monetary Theory), której osią jest zwiększanie podaży pieniądza przez "superrząd", który - według zasady "dwa w jednym" - jest rządem politycznym idącym rękę w rękę z bankiem centralnym. Nie powinno dziwić, że w świecie postkryzysowym taka teoria zyskuje zwolenników, ponieważ cel jest szczytny (wyjście z recesji, zapobieganie wzrostowi bezrobocia, odbudowa stabilnego wzrostu gospodarczego) i ma uświęcać środki (maksymalnie tani kredyt i wręcz nieograniczone kreowanie pieniądza przez dodruk, czyli skupowanie przez bank centralny obligacji rządowych). Tak najtaniej i najszybciej w "nowej teorii" powinno się wyjść z kryzysu, aby gospodarka znowu zaskoczyła.
No dobrze, a taki detal jak... inflacja? Jeśli rośnie na skutek zalewania gospodarki tanim i dodrukowywanym bez opamiętania pieniądzem, to wyjścia są dwa: tolerować ją z realną korzyścią dla rządów (inflacyjne spłacanie długów) twierdząc, że jest "przejściowa", choć trwa latami, lub zupełnie nie przejmować się celem inflacyjnym, a w razie potrzeby go... zmieniać. W tym ostatnim wypadku można przywołać słynne powiedzenie: "Stłucz pan termometr, nie będziesz mieć gorączki". Zatem, jeśli jakiś bezpiecznik w polityce pieniężnej przeszkadza, to trzeba go wyłączyć.
Ostatnim przykładem takiego działania jest decyzja Europejskiego Banku Centralnego (EBC), który dokonał rewizji celu inflacyjnego. Otóż inflacja ma być ustabilizowana na poziomie 2 proc. w średnim terminie, a w poprzedniej wersji było to "poniżej, ale blisko 2 proc.". Pojawiło się też określenie, że cel ma być symetryczny, czyli wskaźnik może znajdować się przejściowo poniżej lub - co ważne - powyżej celu.
Z tej gry słów wynika, że EBC może tolerować wyższą inflację i się na nią przejściowo godzić już z założenia, prowadząc swoją politykę pieniężną. I nie wywoła to natychmiastowej reakcji w postaci podwyżki stóp procentowych, czyli nie podroży dla rządów kosztów obsługi szybko rosnącego długu publicznego. Nie tylko w strefie euro podwyższona inflacja staje się obecnie akceptowalną towarzyszką działań na rzecz pobudzania wzrostu gospodarczego za wszelką cenę, bo tak samo dzieje się np. w USA i Polsce. Dzięki zerowym lub bliskim zeru stopom procentowym, i trikom ze skupowaniem długu przez banki centralne, rządy tanio się zadłużają, tanio obsługują dynamicznie rosnący dług, a nikt na poważnie nie myśli o zaciskaniu pasa, bo krótkoterminowo można przez to przecież przegrać wybory.
W ten sposób wzrost gospodarki stał się celem numer jeden, a inflacja została odstawiona w kąt, nawet jeśli dochodzi do alarmujących 5 proc., jak w USA czy Polsce. Liczy się przede wszystkim stymulowanie inwestycji i prywatnej konsumpcji, aby wyborcy mieli pracę i byli syci, według zasady "państwo stać na wszystko". Lecz w tym miejscu warto przypomnieć słynną maksymę premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher, że jeśli ktoś myśli, że rząd ma jakieś pieniądze, to się myli, bo ma on tylko tyle, ile uzbiera z podatków. Państwo umownie "stać na wszystko" najczęściej wtedy, gdy puszczają mu hamulce w powiększaniu długu publicznego. Ułatwia to znakomicie właśnie "superrząd", gdy bank centralny i rząd polityczny mówią jednym głosem i prowadzą "widzącą" się politykę. A co, jeśli jest inaczej? Gdy bankierzy centralni stawiają się rządowi, albo próbują podejmować samodzielne decyzje, bez populistycznych, czyli politycznych, motywacji? Wystarczy sięgnąć do przykładu Turcji, gdzie szefowie banku centralnego wymieniani są jak rękawiczki, jeśli tylko ich polityka nie będzie po myśli prezydenta Erdogana, albo USA, gdzie poprzedni prezydent Donald Trump łajał publicznie członków Fed jak małych chłopców, nie przebierając w słowach, aby robili tak, jak myśli.
Taka polityka - z historycznej parafrazy - "rząd z bankiem, bank z rządem" długoterminowo może mieć jednak opłakane konsekwencje. Politycy bowiem łatwo przyzwyczajają się do taniego pieniądza, który jest kreowany na lewo i na prawo, i wcale nie chcą z niego rezygnować, nawet gdy gospodarka staje na nogi, bo może spaść ich popularność w sondażach, co może grozić w konsekwencji utratą władzy w kolejnych wyborach. Dlatego tak szalenie niebezpieczne jest zbliżenie banków centralnych i rządów, bo prowadzi wprost do zwiększania długu publicznego i wzrostu inflacji. I to właśnie będzie prawdopodobnie słona cena, jaką przyjdzie zapłacić za hołdowanie Nowej Teorii Monetarnej, bo nie można w nieskończoność zadłużać się bezkarnie i tolerować inflacji. Przyjdzie dzień, w którym inwestorzy na rynkach finansowych powiedzą dłużnikom "sprawdzam", koszty obsługi długu pójdą w górę, a wymykającą się spod kontroli inflację trzeba będzie gasić szybkimi podwyżkami stóp procentowych, co wywoła turbulencje gospodarcze. I przyjdzie znowu faktycznie rozdzielić polityczny rząd od niezależnego banku centralnego, aby ten ostatni nie przedkładał celów politycznych ponad cel inflacyjny i ukrócił finansową rozrzutność demagogicznych polityków. Ale na razie, tu i teraz, mamy wiele przykładów, jak działa "superrząd" i interes się im kręci przy rosnącej inflacji.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie