Internet pomaga ocalić firmę w czasie pandemii

Gdy zarządzono tzw. lock down, pierwsze o czym pomyślała Anna Przybylska, która prowadzi szkołę rodzenia Koala w Krakowie, to że nie może zostawić na lodzie swoich klientów. Dlatego rozpoczęła kursy dla przyszłych rodziców przez Internet. Nie jest jeszcze pewna, czy to na dłuższą metę pozwoli utrzymać skalę biznesu, ale już teraz dzięki sieci do kursów dołączają uczestniczki z całego świata. Nawet z Nowej Zelandii.

Jacek Ramotowski, Interia: - Szkoła rodzenia jest w stanie przetrwać w czasach, gdy ludzie nie powinni się do siebie zbliżać?

Anna Przybylska, właścicielka Rodzinnego Centrum Położniczego Koala: Działalność naszej firmy opiera się właśnie na bliskim kontakcie z klientem. Kursanci przychodzą do nas w początkach ciąży i zwykle zostają przez wiele miesięcy. Przechodzimy wspólnie czas ciąży, okołoporodowy i po porodzie: w czasie laktacji, opieki nad małym dzieckiem, również w zakresie rehabilitacji kobiecej. W związku z tym mieliśmy mocną motywację, żeby nie zostawić tych ludzi w połowie terapii czy przerwanego kursu, szczególnie w tak trudnym czasie, jakim jest pandemia. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób jesteśmy w stanie to kontynuować. I przeszliśmy na system online i wsparcia przez telekonferencję, ewentualnie przez telefon.

Reklama

Chce pani udowodnić, że rodzić można przez Internet?

- Z rodzeniem może być problem, ale przygotować się do porodu i rodzicielstwa można zdalnie. W Koali stawiałyśmy zawsze na kontakt bezpośredni, prace w małych grupach, dużo zajęć ćwiczeniowych, dużo rekwizytów używanych na zajęciach. Nigdy nie ciągnęło mnie do zdalnych kursów, nawet proste filmiki promocyjne były dla mnie zawsze problem. A tu nagle okazuje się, że nie mogę spotkać się z grupą. W połowie marca z dnia na dzień podjęliśmy decyzję, że zawieszamy wszystkie zajęcia w lokalu. Przez jeden tydzień prawie nie świadczyliśmy usług, było tylko awaryjne wsparcie telefoniczne w laktacji i psychologiczne wsparcie.

Jak to wygląda teraz?

- Ten tydzień był nam potrzebny, żeby wszyscy nabrali wprawy w pracy z różnymi komunikatorami i dostosowali się do nowego systemu prowadzenia zajęć online. Oczywiście pojawią się pewne trudności, bo w zajęciach jest dużo ćwiczeń i są one oparte na kontakcie. Sporo też zwykle rozmawiamy. Nie wszystko uda się na pewno zrobić w digitalu, ale z zajęć na zajęcia jest coraz lepiej. To, czego trochę brakuje i na co nie mamy pomysłu, to sama dynamika grupy. Niestety nie spotykamy się w naszym domowo urządzonym lokalu przy herbacie. Każdy siedzi w własnym mieszkaniu z własną herbatą. Tak czy inaczej, w zasadzie wszystkie usługi udało nam się przełożyć na online. Łącznie z rehabilitacją, jogą, gimnastyką.

Czego najbardziej pani się obawiała z punktu widzenia prowadzenia biznesu?

- Bałam się najbardziej tego, że 15 marca dostaniemy górę maili z prośbą o zwrot wpłat za kursy. Musiałabym wtedy chyba zamknąć firmę. Tak się nie stało. Klienci spokojnie czekali i wspierali nas. Byli cierpliwi i wyrozumiali. Mieliśmy czas, żeby się dostosować do nowych warunków. Oczywiście, że taki cyfrowy kurs nie jest idealny. Staramy się te braki rekompensować. Mamy np. dodatkowe zajęcia dotyczące wyłącznie zmian w pracy porodówek związanych z pandemią, kursanci mają też do dyspozycji dodatkową godzinę konsultacji indywidualnej z dowolnym specjalistą z zespołu szkoły rodzenia. Zawsze jesteśmy pod mailem i odpowiadamy na bieżąco na wszystkie pytania.

Wiele poważnych korporacji ma teraz wciąż kłopot z przejściem do pracy online, nie mówiąc już o szkołach czy nawet uczelniach. Jak to się u was udało?

- W mniejszych instytucjach determinacja jest większa. Mamy fantastyczny, mieszany wiekowo zespół, są wśród nas ludzie młodzi, dla których komunikatory są narzędziem codziennego użytku. Młode osoby pociągnęły za sobą innych i dobrały dla nas odpowiednie narzędzia, a osoby 40+ szybko się tego nauczyły.

Nowa sytuacja nie zmusiła pani do zwolnień? 

- Koala to duży interdyscyplinarny zespół, którego trzon pracuje od 14 lat razem. Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie i wspólnie prowadzimy klientów, więc mamy bardzo żywy kontakt ze sobą. Myślę, że to zaowocowało w tym kryzysie. Na ten moment wszyscy zostali i pracują. Dotyczy to zarówno dwóch osób na etacie, jak i współpracowników na umowach zlecenia. To ludzie o wysokich kwalifikacjach: fizjoterapeuci, położne, doradcy laktacyjni, lekarze, psychoterapeuci, specjaliści uroginekologiczni. Dla wielu z nas Koala jest jedynym lub głównym miejscem pracy. W związku z tym wszyscy się mobilizujemy i walczymy, aby zostać na rynku.

Mam wrażenie, że opowiada pani raczej historię sukcesu, a nie historię walki o przetrwanie?

- Ta historia ma dwa oblicza. Nie jestem pewna na ile skończy się sukcesem, gdyż działamy w tych warunkach bardzo krótko. Za sukces na razie uważam to, że prócz pojedynczych rezygnacji zdecydowana większość klientów została i za to jesteśmy ogromnie wdzięczni. Mam poczucie, że wszyscy, którzy chcieli się do porodu przygotować z Koalą, są dobrze zaopiekowani. Co więcej, na kursy online zapisują się powoli nowe osoby z Krakowa, ale i Bydgoszczy, Wrocławia czy innych miast. Na zajęcia gimnastyczne dołączają dziewczyny z Irlandii. Te nowe zgłoszenia dopiero się zaczynają, ale to od dynamiki tych zgłoszeń zależy, co dalej szczególnie gdyby czas izolacji się przedłużał. I to właśnie jest ta niewidoma.

Jeśli uda przetrwać najgorsze okres, zostaniecie szkołą rodzenia online?

- Udzielamy pomocy laktacyjnej na całym świecie. To akurat jest wspaniałe uczucie i widać, że bardzo jest taka pomoc potrzebna. Jestem pewna, że kiedy już wrócimy do normalności, ta część online zostanie jako opcja dla kobiet tam, gdzie nie ma szkół rodzenia czy tego rodzaju wsparcia, jakie dajemy. Kryzys jest więc przyczynkiem do innowacji.

A druga, ciemniejsza strona?

- Usługi online są siła rzeczy tańsze, a skala rekrutacji jest dalej niewiadomą. Być może wszyscy potrzebują czasu, żeby się przełamać do takiej formy, ale na razie bazujemy na klientach, którzy zgłosili się do Koali na kursy stacjonarne. Mamy lokal, za który płacimy, a z którego nie korzystamy. Mamy gabinet za który płacimy, a który jest teraz zamknięty. Jaki będzie efekt biznesowy, dowiemy się za dwa, trzy miesiące. Już dzisiaj mogę się przyznać, że od dwóch tygodni prawie nie śpię, a jeśli już śpię, to śni mi się praca. To jest ta druga strona prowadzenia własnej firmy - szczególnie w trudnych chwilach w pracy jest się praktycznie cały czas.

Liczy pani na "tarczę antykryzysową"?  

- W tej chwili jeszcze nie wiem, jak realnie zadziała pomoc rządowa i czy będzie wystarczająca finansowo, podobnie jak nie wiem, ilu będzie nowych klientów. Dopiero przed chwilą pojawiła się instrukcja korzystania z pomocy, a fizycznie pieniądze pojawią się dopiero za jakiś czas. Liczę, że jeśli faktycznie tarcza zadziała i będę mogła być mniej obciążona kosztami, wtedy może zepniemy się finansowo. Będziemy prowadzili rozpoznanie bojem, to wszystko dzieje się bardzo szybko.

Co w takiej "tarczy" byłoby najważniejsze?

- Na pewno bardzo ważne jest zwolnienie z ZUS, bo to ogromny koszt w naszej firmie, a także dopłaty do wynagrodzeń. Lokal wynajmuję od prywatnego właściciela, dostałam trochę upustu i przesunięcie płatności na później. Będziemy to być może renegocjować, ale tu prawdopodobnie rząd nie jest mi w stanie pomóc. W tym trudnym czasie wiele zależy od naszej solidarności, nie tylko na poziomie państwa, ale społecznie, między ludźmi. W Koali wspieramy się nawzajem z naszymi klientami, a to daje siłę i nadzieję na przyszłość.

Rozmawiał Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polskie firmy | tarcza antykryzysowa | pomoc
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »