​Jak węgiel z "żebraka" stał się nagle "królem"?

Cykliczny globalny wzrost zapotrzebowania na węgiel energetyczny i wystrzał jego cen to tylko kolejne dowody, że surowce są rynkiem "króla i żebraka". Niechciany przez lata węgiel święci teraz triumfy. Jednak złudne byłoby przekonanie, że skoro nastąpiła diametralna poprawa koniunktury i drogi węgiel jest nagle rozchwytywany, to stanie się trwale w energetyce na powrót "królem". Konsekwencją byłoby podważenie sensu likwidacji kopalń do 2049 roku. A na zaniechanie odejścia od węgla Polski po prostu nie stać.

Październik przejdzie do historii jako prawdziwy rollercoaster na rynku węgla. Ceny zmieniały się w zawrotnym tempie, i w skali - nawet dziennej - nie widzianej od wielu lat. Inwestorzy reagowali bardzo nerwowo na wszelkie doniesienia od największych węglowych kupców, przede wszystkim Chin. Jeśli chodzi o notowania w Londynie rocznych kontraktów terminowych na węgiel energetyczny w portach ARA (Amsterdam, Rotterdam, Antwerpia), pod koniec zeszłego tygodnia wynosiły ok. 113 dolarów za tonę, co w skali roku daje zwyżkę o 93 proc. Ale już w skali miesiąca był spadek z grubsza o jedną czwartą. Dlatego warto zadać dwa pytania, ważne także dla polskiej gospodarki. Po pierwsze: jakie były przyczyny rajdu cen węgla? Po drugie: na ile trwały może być wzrost cen?

Reklama

Powszechnie rynkowy renesans węgla energetycznego (węgiel koksujący stanowi odrębną kategorię, ważną dla branży hutniczej) wiązany jest z zapotrzebowaniem światowej gospodarki na energię przy wychodzeniu z kryzysu wywołanego pandemią COVID-19. Energia z węgla jest relatywnie tania, więc stanowi podstawę wielu szybko rozwijających się gospodarek, szczególnie Chin i Indii, gdzie - niezależnie od kierunków polityki klimatycznej w Unii Europejskiej i USA - budowało się i buduje nadal setki siłowni węglowych. 

Powód? Dostępność i pewność dostaw energii jest kluczowa dla funkcjonowania tysięcy fabryk w tamtym regionie świata, dlatego właśnie węgiel jest tak pożądanym surowcem, a nie inne źródła. A gdy umownie Chiny mówią "kupujemy!", to notowania szybują. Dotyczy to węgla tak samo jak ropy naftowej czy gazu.

Jednak postpandemiczne odbicie gospodarek i zwiększony w związku z tym apetyt na energię, który pchnął w górę węgiel, to tylko jeden powód wzrostu cen. Równie ważne są globalne spekulacje surowcami na giełdach, a także geopolityczne kalkulacje Rosji, która jest surowcową potęgą. 

Ceny ropy, gazu i węgla są ze sobą powiązane, ponieważ mogą stanowić paliwa alternatywne. I gdy jedno mocno drożeje, pociąga za sobą także pozostałe. Istotne są także kwestie walutowe, ponieważ surowcami handluje się w dolarach. Jeśli chodzi o spekulacje na giełdach surowcowych, to trudno doszukiwać się tutaj odpowiedzialności Chin, Indii, Rosji czy innych państw, tylko warto zwrócić uwagę, skąd globalne spekulacyjne fundusze mają tyle kapitału, aby kręcić cenami surowców? 

Otóż kłania nam się fatalna polityka największych banków centralnych, na czele z amerykańskim Fed, które od kryzysu finansowego w 2008 roku drukują na potęgę pieniądze, które wcale nie idą na akcję kredytową w gospodarkach, tylko na giełdowe spekulacje. Poza tym kapitał można niezwykle tanio pożyczyć, bo te same banki trzymają stopy procentowe na poziomach bliskich zera. Właśnie w tym należy upatrywać pierworodnego grzechu, który wywołał szok na światowym rynku surowcowym. Dodrukowany tani pieniądz powoduje inflację aktywów - tak samo można inwestować w kontrakty na akcje jak i węgiel, ropę czy gaz, wcale nie mają zamiaru ich fizycznie odbierać, a jedynie zarobić na różnicy cen.

Jeśli chodzi o gaz, to podręcznikowo sytuację wykorzystuje Rosja, która dostawami gazu szachuje Unię Europejską, przygotowując grunt pod uruchomienie kontrowersyjnego gazociągu Nord Stream 2. Im mniej gazu na rynku, tym wyższe jego ceny. Można wyobrazić sobie sytuację, że z powodu wysokich cen i niedoborów gazu nawet przeciwnicy powstania Nord Stream 2 (oczywiście poza Polską) pójdą na ustępstwa regulacyjne, a przyciśnięci do gazowego muru może będą wręcz błagać o jak najszybsze uruchomienie gazociągu i jak największe dostawy. Tym bardziej, że mamy za pasem sezon zimowy, a w Europie elektrownie gazowe stanowią ważne ogniwo w systemach elektroenergetycznych, gwarantujące stabilność, których nie dają Odnawialne Źródła Energii (OZE). 

Z tego właśnie powodu gaz jest akceptowany w transformacji energetycznej przez Unię Europejską jako paliwo przejściowe. Tyle, że szybki kilkukrotny wzrost jego ceny powoduje sytuację, w której wytwarzanie energii z gazu, pomimo z grubsza o połowę niższych emisji CO2 (a co za tym idzie kosztów związanych z prawami do emisji CO2), będzie mniej opłacalne niż wytwarzanie energii z węgla. 

W ten sposób ceny węgla gonią ceny gazu, które stały się poważnym problemem dla europejskiej gospodarki. Na dodatek, w wielu krajach energetyka jądrowa stanowi podstawę stabilności systemu elektroenergetycznego, ale po katastrofie w japońskiej Fukushimie znalazła się na cenzurowanym - jej rozwój został zahamowany, albo ogłoszono zamykanie siłowni (część starych, tak jak we Francji, zbliża się także do granicy swojej żywotności i musi być zamknięta ze względów technologicznych). 

Gdy umownie "słabo wieje, i słabo świeci", dostawy energii z OZE są mniejsze i wymagają kompensowania w systemie ze stałych źródeł. A skoro atom jest w niełasce, gaz podrożał kilkukrotnie, to dla wielu jedyną alternatywą - choć niechcianą - pozostaje właśnie węgiel. Nie tylko kamienny, ale także brunatny, z którego produkcja energii jest jeszcze tańsza niż z kamiennego, ale lokalizacja siłowni jest limitowana ograniczonymi możliwościami transportu tego surowca. Dlatego elektrownie na węgiel brunatny powstają blisko złóż (tak jest np. w Polsce i Niemczech). 

Gdy do tych wszystkich problemów dołożymy zapotrzebowanie na węgiel ze strony gospodarstw domowych w perspektywie zbliżającej się zimy, to mamy gotowe kluczowe klocki układanki zatytułowanej: "Dlaczego tak bardzo drożeje węgiel?". Co więcej, problem z węglem na naszym podwórku, pomimo że "Polska węglem stoi", dotyczy nie tylko drożyzny, ale także fizycznej dostępności surowca, o czym przekonywali się przykładowo klienci składów węglowych.

Skoro z liczbami nie ma co dyskutować i szok cenowy na rynku węgla jest faktem, to kluczowe pytanie brzmi: na ile trwały może być wzrost cen? Historia uczy nas, jak wspomniałem na początku, że surowce są rynkiem "króla i żebraka". Gdy ceny są wysokie, jak obecnie, to producenci zacierają ręce, liczą ogromne zyski i noszą szaty "króla". Lecz gdy cykl koniunkturalny się zakończy, notowania spadają na łeb, na szyję, i zakładają wtedy łachmany "żebraka". 

Efektem są finansowe tarapaty producentów, szczególnie tych, którzy mają przeskalowane koszty działalności pod rynek "króla". Nie ma powodów przypuszczać, aby i tym razem było inaczej. Rynek surowcowy jest obecnie bardzo rozgrzany spekulacyjnie i wystarczy, aby - umownie - ktoś ważny w Pekinie coś powiedział, aby ceny panicznie zjechały, z czym mieliśmy już do czynienia. Nie tylko wielcy odbiorcy mają wpływ na rynek. Na świecie, nie tylko w Polsce, rozkręca się wysoka inflacja i banki centralne stoją przed perspektywą zakończenia lub ograniczenia dodruku pieniądza, a także podwyżek stóp procentowych, co wymiecie z rynków surowcowych wielu spekulantów. Szczególnie, gdy gospodarki spowolnią i nie będą potrzebować tyle gazu czy węgla do produkcji energii.

Zatem skoro możemy założyć, że cykl koniunkturalny się odwróci, to z obecnego szoku cenowego nie należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków, szczególnie dla przyszłości polskiego górnictwa. Naturalne jest, że gdy ceny węgla szybują i nawet najbardziej nierentowne kopalnie mogą wyjść chwilowo na plus, to lobby węglowe będzie przekonywać, że trzeba odkręcić zmianę paradygmatu polskiej energetyki, która - decyzją polityczną - ma odchodzić od węgla na rzecz źródeł zero- i niskoemisyjnych. A dopiero co osiągnięte, po trudnych negocjacjach, porozumienie z branżą górniczą dotyczące zamknięcia kopalń węgla kamiennego do 2049 roku należy wyrzucić do kosza (w konsekwencji łącznie z wynegocjowaną w bólach umową społeczną dla górnictwa). 

Warto pamiętać w tym kontekście, że emocje, budowane na chwilowych spekulacyjnych zawirowaniach na rynkach, nie są dobrym doradcą w sprawach energetycznych, w których liczą się przede wszystkim trendy i ceny technologii. Dlatego nie powinno być odwrotu od końca energetyki węglowej w Polsce, ale równolegle trzeba przyśpieszyć jej zastępowanie przez inne stabilne źródła, czyli gaz i atom. 

Ceny gazu nie będą wiecznie tak wysokie jak obecnie, zaś bez atomu naprawdę trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie stabilnego systemu elektroenergetycznego w Polsce po wyeliminowaniu węgla, bo OZE są tylko jednym z jego elementów. Dodajmy niestabilnym. Dlatego tak ważne jest, aby rozsądnie prowadzone i zaplanowane działania na rzecz dekarbonizacji polskiej gospodarki nie zostały zaniechane tylko dlatego, że chwilowo rozszalała się spekulacja cenami węgla i cyklicznie zwiększył się popyt. Bo byłby to błąd, za który przedsiębiorcy i konsumenci słono by zapłacili w kolejnych dekadach.

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu wyraża własne opinie.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »