Jest w Polsce miejsce na rosyjski węgiel
W obronie klimatu rozlewa się powódź emocji, w której utopiła się refleksja. Zewsząd słychać np. "precz z węglem", najlepiej od zaraz. Na gruncie słusznych życzeń są to dobre hasła, ale dużo wskazuje na to, że na świecie i w Polsce obchodzimy problem bokiem, czekając na Godota.
Fatalny stan środowiska i mordercze zmiany klimatu są oczywistością. Minionej zimy, do końca stycznia 2020 r., nie było w Warszawie dnia ze śniegiem. Na stronach The New York Times działa narzędzieOtwiera się w nowym oknie z wynikami pomiarów temperatury w 3500 miastach świata. W Warszawie w 2019 r. były o 2,6° Celsjusza wyższe od długoletniej normy. Jednak przykłady pragmatycznych działań i czynów w reakcji na to są rzadkie. Co gorsza tylko bardzo nieliczni zdają sobie sprawę, że ze względu na szybki wzrost zużycia energii ogółem, postęp w zakresie OZE stoi niemal w miejscu.
Najnowsze, audytowane dane Międzynarodowej Agencji Energii (IEA) pokazują stan z 2018 r. Udział globalnej produkcji energii ze słońca i wiatru wyniósł wtedy zaledwie 2 proc. Rzeczywistą, niemal niedostrzegalną rolę prawdziwych OZE uświadamia fakt, że wycinek diagramów IEA obrazujących udział energii z wiatru i słońca w zużyciu ogółem jest albo bez podpisu, albo brzmi "inne". Kolejne dwa 2 proc. to zasługa hydroelektrowni, które nie są i nie będą istotną częścią rozwiązania z uwagi na braki wody i negatywne w ogólnym rozrachunku skutki dla środowiska tam grodzących rzeki na innych terenach niż górskie.
Królują oszukane OZE. Tzw. biopaliwa i tzw. biomasa przynoszą szkody. Niby-ekologiczny przekręt polega na produkcji paliw węglowodorowych z roślin jadalnych i oleju palmowego oraz na spalaniu drewna, słomy, czy wikliny. Biopaliwa i biomasa mają aż 10 proc. udziału w globalnym bilansie źródeł energii. Przedrostek bio ma świadczyć, że są czyste, dobre i zdrowe, a to guzik prawda. Chcąc je uzyskać, niszczymy glebę i lasy, by wyprodukować wielkim nakładem energii i kosztem środowiska węglowodory, których ciągle jest dość w ziemi.
Problem energetyczno-klimatyczny ma dwie strony: podaż, o której trąbi się nieustannie, ale także popyt, o którym prawie się nie mówi. Zapotrzebowanie na energię we wszystkich jej zastosowaniach rośnie gwałtownie, zwłaszcza w Azji. Przez ostatnie 50 lat globalne zużycie energii wzrosło dwuipółkrotnie. Jeśli pominąć miliony niuansów zaciemniających obraz, widać, że w sprawie eliminowania paliw kopalnych świat stoi w miejscu. W 1971 r. udział źródeł konwencjonalnych (gaz, ropa, węgiel, energia jądrowa) w globalnej podaży energii wynosił 87 proc., a w 2018 r. nieco ponad 81 proc. Charakterystyczny jest wzrost udziału energii jądrowej z 1 proc. do 5 proc. oraz węgla o 1 pkt. proc. (do 27 proc.) w 2018 r.
Nie da się przemilczeć tego, że w skali światowej nadal spalamy olbrzymie ilości węgla. W 2018 r. jego produkcja wyniosła 3,92 mld ton, a zużycie 3,77 mld ton. Międzynarodowa Agencja Energii (IEA) ocenia, że z uwagi na popyt w Azji, światowe zużycie węgla utrzyma się przez najbliższych 5 lat z grubsza na obecnym poziomie. Zachód przoduje w transformacji energetycznej, ale przestał być pępkiem świata. Unię Europejską, USA i Kanadę, Australię z Nową Zelandią, Japonię i Koreę Płd. zamieszkuje ok. 1,1 mld ludzi, natomiast liczebność całego świata zbliża się do 8 miliardów i są to miliardy już rzadko głodne. Mniej łakną pożywienia, za to pożądają energii.
W 1989 r. całkowite zużycie energii w postaci paliw i prądu w przeliczeniu na mieszkańca Chin wyniosło 724 kg ekwiwalentu ropy rocznie (0,724 toe). W 2014 r. urosło do 2,2 toe rocznie, przy czym liczba ludności zbliżała się wówczas do 1,4 mld. Emancypacji energetycznej pragną nie tylko Chiny, Indie, Tajlandia, Wietnam, czy Indonezja, radzące sobie coraz lepiej z gospodarką, ale także mieszkańcy mnóstwa innych państw biednego Południa.
Głównie z powodu wyższej konsumpcji energii w wyniku szybkiego przyrostu demograficznego i postępu ekonomicznego w skali globalnej, roczne zużycie energii pierwotnej przez świat wzrosło w okresie 1973-2018 z nieco ponad 6 mld toe do 14,3 mld toe. Dawna bieda stanęła dęba. Globalizacja zniweczyła błogi spokój zamożnej Północy. Nikt nie jest i nie będzie w stanie wytłumaczyć siedmiu miliardom ludzi z Południa, że mają ograniczyć swe potrzeby, aspiracje i ambicje, bo klimat, bo katastrofa, bo nieszczęście.
Tymczasem postęp w dziedzinie zielonych źródeł energii jest wprawdzie widoczny, głównie w zakresie wydajności i obniżki kosztów jednostkowych, ale w obliczu wielkich potrzeb nadal zbyt wolny. Nie wiadomo czy przyspieszy, bo postęp to nie złota rybka. Prace badawcze i wdrożeniowe kosztują krocie, stać na nie niemal wyłącznie najbogatszych. Dwa główne problemy techniczne prawdziwych OZE to tzw. okresowość lub nieciągłość (ang. intermittency) elektrowni na wiatr i słońce, które nie chcą działać, gdy nie wieje i nie świeci. Drugi, lecz związany z pierwszym, to brak wystarczająco pojemnych urządzeń do magazynowania energii.
Spore nadzieje są wiązane z przesyłaniem energii w połączeniach typu UHVDC, czyli ultra wysokonapięciowego prądu stałego (ang. ultra-high voltage direct current). Ich zaletą jest przesyłanie wielkich ilości energii na bardzo duże odległości przy znacznie mniejszych stratach niż w przypadku przesyłania prądu zmiennego. Są przede wszystkim budowane w Chinach. Najdłuższa linia UHDVC, mająca ponad 2500 km, o napięciu 800 kV i możliwości przesyłania 4 GW, działa w Brazylii. W Polsce mamy jedną linię o napięciu 750 kV, ale o długości zaledwie 114 km.
Z bateriami jest jeszcze gorzej. Mimo że są mocniejsze i pojemniejsze niż parę lat temu, to nadal tkwią tam, gdzie są ich korzenie, czyli w reakcjach fizykochemicznych. Wystarczą zapewne do zrewolucjonizowania osobowego transportu samochodowego, ale nie nadają się do gromadzenia i uwalniania wielkich ilości energii na potrzeby krajów i kontynentów, zwłaszcza że do zwielokrotnionej produkcji trzeba mnóstwa kopalin i zabiegów technologicznych, a więc procesów o wielkim ciężarze ekologicznym.
W kwestii zaspokojenia potrzeb energetycznych bez niszczenia środowiska jesteśmy de facto w technologicznym impasie. Podstawowym warunkiem jego przełamania jest prawdziwe zespolenie całego świata w wyborze dróg ocalania środowiska i podjęcie wspólnego marszu wybranym szlakiem. Dziś jednak każdy sobie rzepkę skrobie. Zastępy pleciugów łudzą się, że nastąpi niesamowity skok techniczny, który uwolni świat od paliw kopalnych. Takie prognozy bez pokrycia w jakichkolwiek faktach są znakomitym pretekstem dla polityków do pozostawiania problemów środowiskowo-klimatycznych samym sobie i czekania na Godota. Gazy cieplarniane i inne wyziewy czynią swą fatalną powinność, a my bujamy w obłokach.
Skala wyzwania jest niebotyczna. Ograniczmy się do energii elektrycznej. Moc zainstalowana we wszystkich elektrowniach świata opalanych kopalinami wynosi ok. 4200 gigawatów (GW). Wg Międzynarodowej Agencji Energii Odnawialnej (IRENA) koszt budowy morskiej elektrowni wiatrowej wynosił w 2018 r. ponad 4300 dolarów za jeden kilowat mocy zainstalowanej, a lądowej ok. 1500 dolarów/kW.
Załóżmy, że chcemy wyłączyć połowę istniejących mocy konwencjonalnych i zastąpić je elektrowniami wiatrowym, pół na pół na lądzie i morzu. Na budowę oraz uruchomienie tych wiatraków świat musiałby wydać ponad 6 bilionów dolarów, a biorąc pod uwagę olbrzymią skalę takiego hipotetycznego przedsięwzięcia, zapewne więcej. Porównajmy to z zapowiadanym przez UE programem wsparcia przemian w sektorze energetycznym o wartości nieco ponad 100 mld euro do wydania przez 7 lat. Publicyści piszą o "ogromnych środkach unijnych", a gołym okiem widać, że wobec potencjalnych potrzeb to grosze.
Katastrofa środowiskowo-klimatyczna nie podda się prostym rozwiązaniom, a zwłaszcza woluntarystycznym hasłom i nierealnym planom. Ujarzmić ją można wyłącznie długoterminowo, posługując się rachunkiem i rozumem. Na wschód od Morza Kaspijskiego falowało kiedyś czwarte największe jezioro świata, zwane Morzem Aralskim. Z myślą o nawodnieniu pustyni i wielkiej produkcji bawełny Józef Stalin zarządził podbieranie wody rzekom Amu-daria i Syr-daria, kończącym bieg w jeziorze gigancie. Też chciał szybko i dobrze, więc niegdysiejsze morze to dziś błotne bajoro Aralskie.
A więc jeszcze raz. Katastrofa klimatyczna jest faktem. Nic nie wskazuje na to, że za rogiem czeka z ratunkiem cud technologiczny lub co najmniej przełom. Ludzi jest coraz więcej i mają coraz większy apetyt na energię. Musimy zatem dać sobie sporo czasu na szukanie lepszych metod, a tymczasem pogódźmy się na dłuższą jeszcze chwilę z tą ropą i węglem, bo musimy. Ale róbmy to jak się tylko da "najczyściej".
Pora też wycofać się z odwrotu od energetyki atomowej, a państwa z Azji, Afryki i Ameryki Płd. powinny zacząć je budować, tak jak czynią to Chińczycy (47 działających reaktorów, 11 w budowie). Niemcy i Japonia wbiły światu nóż w plecy, bo utwierdziły ludzi w bezpodstawnym strachu przed energetyką jądrową. Pokora jest konieczna, strach nieuzasadniony. Technologia jest tak bezpieczna, jak każda inna. W dającej się przewidzieć przyszłości dostępne będą już modułowe reaktory małej mocy, nadające się w sam raz do niwelowania skutków intermittency. Część zespołów badawczo-wdrożeniowych obiecuje, że ich paliwem będą odpady z dotychczasowych elektrowni atomowych. W odróżnieniu od mrzonek, te doniesienia są dość wiarygodne, ponieważ w tej dziedzinie nie zaczynamy od zera, bazujemy na wiedzy gromadzonej od prawie stu lat.
To najbardziej ogólne propozycje możliwe do wdrażania od zaraz. Może przez kilka lat coś dziś jeszcze nieznanego da się zrobić, ale nie zmarnujemy tych kilku lat w oczekiwaniu na wielkie, cudownie idealne, tanie i całościowe rozwiązanie. Lepiej poruszać się małymi kroczkami naprzód, niż drobić w miejscu w przygotowaniach do wielkiego skoku, który mielibyśmy wykonać.
Polska przez wiele lat nie będzie w stanie odejść na dobre od spalania węgla. Byłoby to możliwe wyłącznie pod warunkiem pokrywania stałych niedoborów energii elektrycznej importem, także ze Wschodu, co w obecnych realiach politycznych Europy jest niewykonalne. Na domiar złego próbujemy ukatrupić procesy rynkowe zmierzające w dobrym dla wszystkich kierunku.
Wydobycie węgla w Polsce spada, głównie z powodu wzrostu kosztów i wyczerpywania się pokładów przygotowanych dekady temu. Wzrasta słuszny opór przeciw nowym kopalniom jeszcze "brudniejszego" węgla brunatnego. Rośnie więc import węgla, co jest dla Polski wiadomością znakomitą, bo niweluje problemy związane z podażą krajową, uwalania nas od niepotrzebnych i niszczących środowisko inwestycji w dziedzinę schyłkową, jak również poprawia nasz bilans środowiskowy, bowiem dominujący w imporcie węgiel rosyjski jest znacznie bardziej kaloryczny od polskiego, z mniejszą zawartością zanieczyszczeń, a więc lepszy dla środowiska.
Media czynią jednak z tych zalet wielką wadę. Prof. Michał Wilczyński, były Główny Geolog Kraju mówił, że "W Polsce nie ma właściwie kopalń, które wydobywają węgiel o tak wysokiej kaloryczności. W przypadku polskiego węgla uzyskanie takiej jakości jest praktycznie niemożliwe. To wskazuje, że jest to raczej rosyjski węgiel". Czołówkowy artykuł z tym cytatem sugeruje rzekomy skandal, jakim ma być import węgla z Rosji, choć dla środowiska w Polsce jego spalanie to ulga, tym większa im tego lepszego węgla więcej.
Według instytutu WISE, wsparcie państwa dla górnictwa węgla miało od 1990 r. do dziś wynieść ok. 260 mld zł, czyli statystycznie 8,5 mld zł co roku. Czy wobec obfitości źródeł zaopatrzenia z całego świata nie byłoby pożądane duże przyspieszenie w zamykaniu polskiego górnictwa węglowego, ustalenie czy są możliwości przestawienia Bełchatowa i pozostałych elektrowni opalanych węglem brunatnym na węgiel kamienny z importu, zapewnienie górnikom lepszej pracy - wszystko za kilka miliardów rocznie z zaniechanych częściowo dotacji plus za potencjalne subwencje z Unii przeznaczone na transformację energetyczną?
Polską zmorą jest smog. Najbardziej racjonalnym krokiem byłoby skupienie sił i inwestycji właśnie na walkę z nim. Likwidacja kopciuchów nie jest poza zasięgiem dość zamożnego już państwa. Ponadto Polska ma jedną z najstarszych flot samochodowych w Europie, a transport publiczny bardzo niedomaga. Jego rozwój by pomógł, ale ma swoje ekonomiczne granice. Można zatem sprawdzić np. czy wykonalna byłaby przymusowa, rozłożona na kilka lat, kasacja "śmierdziuchów" na kołach w zamian za wspomagany leasing nowszych lub całkiem nowych samochodów dla tych, którzy żyją na terenach wykluczonych "komunikacyjnie". A może wiejski "Uber" na terenach odciętych, stworzony z inicjatywy państwa?
Nie wiem, czy to świetne pomysły, ale lepsze takie, niż żadne, ponieważ rozwiązania skuteczne, choć kiedyś nie do pomyślenia, powstają zazwyczaj w odpowiedzi na właściwie postawione pytania.
Hester Peirce z amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych (SEC) zaćwierkała sobie z okazji noworocznej. Zastanawiała się, czy 2020 r. będzie rokiem nietrafnych alokacji kapitału w imię ratowania klimatu, co sprawi, że mniej prawdopodobne będą pro-klimatyczne innowacje. Zbyt wiele jest wszędzie wokół bezrefleksyjnej mowy-trawy, bla-bla-bla w gardłowej sprawie opłakanego stanu środowiska oraz zmian klimatu wywołanych przez człowieka, żeby wątpić, czy obawy te były i są słuszne.
Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii